Bić czy nie bić
MAGDALENA LITTERER • dawno temuKtoś musi wyrosnąć na dręczyciela własnej rodziny, menela, pijanego kierowcę, złodzieja i gwałciciela; zasadniczym pytaniem jest jedynie, jak na terenie szkoły zneutralizować dojrzewające w tym kimś złe nawyki i cechy charakteru tak, by pozwolił grzecznym, czy też po prostu mniej agresywnym i zazwyczaj zdolniejszym dzieciom bezpiecznie przechodzić przez kolejne szczeble edukacji, a nauczycielom wykonywać swoją robotę.
Gdy kilka tygodni temu dowiedzieliśmy się, że starym nadwiślańskim mieście uczniowie biją nauczyciela, media, autorytety i zwykli ludzie nie kryli oburzenia. Wielu, zwłaszcza ludzie, których lata szkolne przypadły na okres, który postrzegamy jako epokę odległą i raz na zawsze zamkniętą, widzi w zachowaniu uczniów technikum przejaw zdziczenia polskiego społeczeństwa i upadku kultury. Wielu z rozrzewnieniem wspomina swoje cielęce, sielskie anielskie lata, gdy autorytet nauczycielski stał na postumencie odlanym ze spiżu. Mnie, kończącej szkołę podstawową na początku lat 90-tych, gdy sięgnę pamięcią wstecz do tego okresu, staje przed oczami mniej idylliczny obraz szkoły, zawieszony gdzieś w połowie drogi między surowością lat 60-tych i wcześniejszych, a rozpasaniem á la toruńskie technikum 2003. Zmiany, które dokonywały się w szkole polskiej przez te wszystkie lata, dotyczyły głównie systemu służącego utrzymywaniu ładu i dyscypliny, prowadząc do jego rozprężenia; natomiast wydaje mi się, że ogólny poziom kultury osobistej uczniów traktować można jako constans. W końcu pewien odsetek dzieci, które w przyszłości staną się zwykłymi dorosłymi, a wiadomo, jacy są niektórzy dorośli, zawsze będzie znajdował upodobanie w biciu, dręczeniu i ośmieszaniu innych. Najważniejsze dwa wnioski, jakie nasuwają się przy okazji ujawnienia wybryków w toruńskim technikum, są takie, że gdy zrezygnowano z surowych, tradycyjnych metod karania i dyscyplinowania uczniów, nie ma innych, a jeśli są, to w praktyce zastosowanie ich nie jest nikomu, poza osamotnionym zastraszonym i pokrzywdzonym, na rękę.
Przekonał się o tym mój pan od historii. A było to tak. Największym koszmarem podstawówki był Januszek. Rodzice rozwiedzeni, mama w USA. Teoretycznie zajmowała się nim koleżanka mamy, naprawdę wychowywał się sam i czuł się bezkarny. Nie sądzę, żeby ubrania i wysokie kieszonkowe przysyłane z Ameryki przewróciły mu w głowie. Raczej brak przykładu i zasad moralnych, których wpajanie należy do obowiązków rodziców i opiekunów, sprawiły, że Januszek już w 6-tej klasie przejawiał wyjątkowy na swój wiek cynizm w połączeniu z sadyzmem. Z uporem maniaka prześladował dzieci, w tym mnie, u których dopatrzył się słabej i wrażliwej konstrukcji psychicznej. Uwielbiał wyśmiewać, poniżać, wyzywać w wulgarnych słowach, a także bić i molestować dziewczęta, np. szczypiąc piersi, klepiąc po pupie, łapiąc za krocze (nierzadko tam kopiąc). Co gorsza, nie odpuszczał żadnego dnia. Kary wychowawcze, takie jak obniżenie stopnia ze sprawowania, i to bardziej za przeszkadzanie na lekcji niż za dokuczanie innym uczniom, nie mogły go powstrzymać. Był tak nieznośny, że pani wychowawczyni przymknęła oko, gdy w teatrze, na „Zemście”, w scenie, gdy Wacław złapał odwróconą Klarę, wrzasnął na cały głos: dawaj ją od tyłu, dawaj. Przebaczyła mu także, bo „dziecko i nie wie, co mówi”, że nazwał ją „głupią k…” akurat, gdy stała za jego plecami. Doszło do tego, że zaczął znieważać niektóre co młodsze i delikatniejsze nauczycielki. Przedrzeźniał sepleniącą, brzydką i nieśmiałą panią od fizyki, zwracał się od niej „ej, ty trolu” i kierował do niej gesty o podtekście seksualnym, na widok których pani od fizyki czerwieniła się, spuszczała wzrok lub po prostu udawała, że tego nie widzi. Raz jednak przeliczył się obrażając panią od fizyki w obecności nauczyciela historii, który złapał go za ucho, przeprowadził czerwonego ze wstydu przez cały korytarz, a potem w klasie przełożył przez kolano i dał kilka klapsów. Pan od historii był porywczy, ale nigdy nie uderzył Mariusza z wielodzietnej rodziny patologicznej, który nie zdał 3 razy i na lekcjach w ogóle nie uważał, tylko rozkręcał kalkulatory i zegarki, ani nawet nie przylał Łukaszowi, który na każdej lekcji gadał jak najęty, dokazywał i strasznie pyskował. Ośmieszył, bo cierpienie fizyczne zadane przez niego było znikome, tylko Januszka. Wydaje mi się, że był to jakiś ważny punkt zwrotny, który pozwolił tym „uciskanym” w naszej klasie, wprawdzie w dużym opóźnieniem, ale zawsze, wyzwolić się spod tyranii Januszka, a na pewno dał poczucie satysfakcji chyba wszystkim, którzy cierpieli z powodu jego bezkarności. A on siedział wściekły, purpurowy na twarzy z taką miną, jakby miało ochotę zamordować swojego „poskromiciela”.
Pięć lat później zobaczyłam w magazynie Gazety Wyborczej doskonałą karykaturę, musiał ją wykonać biegły grafik, mojego pana od historii — jak żyw, tyle że z domalowanymi rogami. Gdy zaczęłam się wgłębiać w jego treść, nie miałam już wątpliwości, że mam przed sobą reportaż o historyku Adamie Z., istnym szatanie, który wymierzył klapsa synowi dziennikarki w tejże Gazety.
Januszek został pomszczony; jego następca z płaczem rzucił się w matczyne objęcia. Czyjaż matka nie przemieniłaby się w lwicę gotową rozszarpać na strzępy nędznika, który śmiał skrzywdzić jej kociątko! Pan od historii, ten, dla którego praca nauczyciela była bardzo ważna (o czym wszyscy wiedzieli) i który, mimo pewnych ekscentrycznych poglądów i pomysłów (uczył nas wywoływać duchy), był ciekawie wykładającym i potrafiących zmotywować do nauki pedagogiem, po interwencji dziennikarki wyleciał z posady.
Moi nauczyciele w stosunku do Januszka miotali się między tradycyjną metodą wymierzania sprawiedliwości, czyli wytarganiem za ucho plus klapsy w tyłek, a zaniechaniem, czyli udawaniem, że o niczym nie wiedzą i „żadne niepokojące sygnały do nich nie dochodziły”, z których ten ostatni sposób postępowania okazał się bez porównania bezpieczniejszy. Wychowawcy, nie tylko w mojej podstawówce, ale jak się dowiaduję z prasy w wielu szkołach w Polsce, zachowują się tak, jakby wybór metody postępowania wobec „łobuziaków” ograniczał się do dwóch wyżej wspomnianych opcji. No właśnie, dlaczego tak wielu wychowawcom i nauczycielom nie opłaca się reagować i karać uczniów według oficjalnego systemu kar? Czyżby tej realnej drogi humanitarnego, respektującego nietykalność cielesną karania w wielu przypadkach nie było?
W sukurs nauczycielom i wychowawcom, którzy nie potrafią „metodami cywilizowanymi” radzić sobie z tą najtrudniejszą młodzieżą, idzie ludzka, a co gorsza w wydaniu władzy sądowniczej, hipokryzja. Doskonałą ilustracją dla smutnego zjawiska, o którym piszę, jest finał następującej historii: w domu dziecka gdzieś w Polsce „średniaki” napastowali seksualnie maluchy. Ponieważ opiekunowie nie reagowali na krzywdę najmłodszych, najstarsi wychowankowie domu dziecka, już prawie dorośli, spuścili lanie tym „średniakom”. Po tym jak nietykalność cielesna wychowanków domu dziecka, chodzi oczywiście o tych molestujących, nie molestowanych, została naruszona, a przy tym powstał namacalny dowód winy: siniaki na obitych tyłkach nastolatków, opiekunowie oddali sprawę do sądu, a przywódcę samosądu wydalili z domu dziecka. Sąd skazał obrońców molestowanych dzieci na karę więzienia, ale zważywszy na działanie w dobrej intencji — podkreśliła łaskawie pani sędzina — w zawieszeniu. Iście salomonowy to wyrok, życzę pani sędzinie, żeby, gdy ona nieopatrznie komuś pomoże wybierając mniejsze zło, trafiła na sędziów kierujących się podobną logiką. Ale ona przecież nikomu nie pomoże, więc bez obaw, nikt jej nie będzie sądził. Podobnie jak owych opiekunów, bowiem w tym kraju z każdego zaniedbania można się wyłgać, uparcie powtarzając: ja nic nie wiedziałem, ja to głupi jestem — i najlepsze z tego wszystkiego to to, że przy tym nie tracąc stanowiska (nie dotyczy sektora prywatnego)!
Choć w przedstawionych powyżej przypadkach stoję po stronie tych, którzy odważyli się spuścić lanie, mylne byłoby wrażenie, że ogólnie jestem zwolenniczką kar cielesnych. Mam do nich wstręt od dzieciństwa, a nabyłam go raczej poprzez lektury, niż doświadczając na własnej skórze. W bajkach, które czytali mi rodzice i babcia, jakkolwiek fascynujących, za dużo było przemocy, której potężny ładunek skierowany był przeciwko krnąbrnym dzieciom. Nawet w takiej pogodnej, pozbawionej nachalnego dydaktyzmu książce przygodowej jak „Przygody Toma Sawyer’a” „ćwiczono” rózgą te biedne dzieciaki jak konie pociągowe. Nie tylko chłopaki łobuziaki, ale i słodkie dziewczynki w koronkowych sukienkach żyły w ciągłym strachu przed laniem pasem czy też czymkolwiek innym, co wpadnie w rękę nauczycielowi, rodzicom, a nawet księdzu.
Takie metody wychowawcze wydawały mi się już jako 4-latce barbarzyńskie, choć nie formułowałam tak brzmiącego zarzutu, z tej prostej przyczyny, że przymiotnika „barbarzyńskie” jeszcze wtedy nie znałam. Od epoki Marka Twaina minęło wiele czasu, podczas którego w krajach cywilizowanych lub pretendujących do tego miana wprowadzono zakaz kary cielesnej, co ogólnie jest chwalebnym przykładem postępu i humanitaryzmu w stosunkach międzyludzkich. Problemy zaczynają się wtedy, gdy brakuje metody „zamiast”. Rodzą się wtedy patologie, z których jedną z gorszych — obok chuligaństwa i chamstwa tych, którzy czują się bezkarni — jest bierność i hipokryzja przejawiająca się w zrzucaniu największej odpowiedzialności na tego, kto w tym bagnie niemocy, wobec ogromnej krzywdy bezbronnych zaryzykuje wymierzenie sprawiedliwości metodą tradycyjną, a zupełnie nieszkodliwą, jaką jest ”spranie tyłka”. Tę metodę popieram.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze