Wyższa kultura wspólnoty
REDAKCJA • dawno temuNa podwórku urządziła sobie zebranko „prężna wspólnota”, przejęta wyłącznie interesami swojej kamienicy. Podmiotem zebrania byliśmy my – lokatorzy oficyny. Jesteśmy żulią, marginesem i darmozjadami, wszyscy zalegamy z czynszem po kilka lat, a ONI muszą za nas wszystko płacić. I przez nas mieszkają na szczurach i karaluchach. Konkluzja zebrania: trzeba iść do gminy, niech dowali nam takie czynsze, żebyśmy się wreszcie wynieśli do kontenerów, gdzie nasze miejsce.
Mieszamy w podwórzu. Oficyna ma kształt litery L i jest kwaterunkowa, a kamienica frontowa, zamykająca kwadrat-studnię, mieści mieszkania wykupione na własność i posiada, jak to się ładnie mówi i pisze, „prężną wspólnotę”.
Nasze podwórko jest obrzydliwe, nieremontowane od wojny. Na dodatek ma śmierdzący śmietnik, gdzie pomimo zamykanej bramy obcy ludzie urządzają libacje i siusiają, oraz zaplecze restauracji, która 24 godziny na dobę wydmuchuje nam w okna wyziewy kuchenne.
Ludzie starają się. W oficynie są w większości nowe okna, widać śliczne firanki, zadbane kwiaty, ładne żyrandole. Na klatkach schodowych jest porządnie, nikt nie kradnie żarówek ani nie bazgrze po ścianach. Pomimo że mieszkania nie należą do mieszkańców, widać, że im zależy.
Ja mieszkam z rodzicami i narzeczonym w trzech pokojach. Lubimy to mieszkanie, aczkolwiek nie ma tu mowy o ciszy nocnej – wrzaski pijackie trwają do 4 rano, zaraz potem przyjeżdżają śmieciarki… Czynsz do miasta za 4 osoby wynosi nas ponad 1000 zł, co chyba nie jest mało, zwłaszcza że w czynszu wymieniona jest opłata za „ochronę”, i na dodatek za własne pieniądze zrobiliśmy sobie śliczną łazienkę z połowy kuchni.
Opisuję te realia, ponieważ kilka dni temu doznałam szoku. O 6 rano na podwórku urządziła sobie zebranko „prężna wspólnota”, przejęta wyłącznie interesami swojej własnościowej kamienicy. Kiedy w mieszkaniu uchyli się tylko jedno okno, słychać wszystko wyraźnie jak u cioci na imieninach. I cóż usłyszeliśmy przy rodzinnym śniadaniu?
Podmiotem zebrania byliśmy my – lokatorzy oficyny. To MY mianowicie przewracamy kontenery śmieciowe w poszukiwaniu resztek, demolujemy drzwi do klatek i piwnic, okradamy skrzynki, sikamy i robimy kupę na podwórku, nie sprzątamy po swoich psach, upijamy się i rzucamy butelkami przez okna, drzemy mordy, że spać nie można (cytat), gotujemy smrodliwą kapuchę i podroby jak jacyś Żydzi (cytat). Jesteśmy żulią, marginesem i darmozjadami, wszyscy zalegamy z czynszem po kilka lat, a ONI muszą za nas wszystko płacić. I przez nas mieszkają na szczurach i karaluchach.
Konkluzja zebrania: trzeba iść do gminy, niech dowali nam takie czynsze, żebyśmy się wreszcie wynieśli do kontenerów, gdzie nasze miejsce. Jak się nie będziemy chcieli wynieść – to do sądu i wykurzyć na siłę, nie ma co się patyczkować. A ONI wtedy wyremontują oficynę, urządzą elegancki hostel, może podnajmą kancelariom prawniczym albo co. Żeby wreszcie było trochę spokoju i kultury.
Powiem tak. Nie lubię wsi. Jestem alergiczką. Ale niedawno byłam na weselu u koleżanki i bawiłam się tak cudownie, a miejscowi ludzie byli tacy mili i dowcipni, i na luzie, że dałabym się tam teleportować w sekundę. Zwłaszcza po tym zebraniu, bo teraz na wszelki wypadek nikomu z frontu nie mówię „dzień dobry”, tak się wkurzyłam. Ja urodziłam się w Warszawie, moi rodzice i chłopak też, podobnie dziadkowie. Nie wiem, spod jakiego kamienia wypełzła nasza „wspólnota” – ciekawskim z miłą chęcią podam adres.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze