Guinness Forever
MAGDALENA RYŻEWSKA • dawno temuNa dnie kufla tkwi jakaś magia, widok gęstej piany przywodzi na myśl starą dobrą Irlandię, gdzie towarzystwo przy knajpianym stole nagle wyciąga instrumenty i zaczyna grać, gdzie piątkowe wieczory w lokalnym pubie urastają do rangi rytuału, a duszę leczy się ciepłą opowieścią. Niedużo takiej Irlandii zostało, ale jeśli się dobrze poszuka...
Guinness śmierdzi, proszę państwa. Zwłaszcza podczas procesu warzenia – wiem, bo własnym nosem sprawdziłam, mieszkając przez trzy miesiące okno w okno ze słynnym browarem w Dublinie. Utrzymanie linii nie sprawiało najmniejszego problemu, bo nawet ciężki głód zaspokajały trzy wdechy aromatyzowanego powietrza. W postaci płynnej ciemny trunek jednak całkiem lubię, a Irlandczycy darzą go wręcz nabożnym szacunkiem. Nieraz prowadziłam pubową dyskusję z jakimś tubylcem i resztkami sił musiałam bronić honoru jasnego piwa, które przez rodowitych dublińczyków, zwłaszcza tych ze starszego pokolenia, jest zbywane wzruszeniem ramion jako produkt prymitywny i bez smaku. Fakt, tutejsze marki, zwłaszcza lane z beczki, przypominają raczej, że ujmę to brutalnie, kocie szczyny, jednak z uporem maniaka twierdzę, że aby lubić guinnessa (czy jakiegokolwiek stouta, jak tutaj nazywane są ciemne piwa), trzeba nabrać bardzo specyficznego poczucia smaku.
Irlandczycy to naród pijaków. Patrzą na ten fakt z zachwycającym poczuciem humoru, choć przedstawiciele starszego pokolenia nieco się obruszają. Nic dziwnego, bo kultura picia bardzo się tu zmieniła w ciągu ostatnich lat. W niepamięć odeszły popołudnia w pubie przy guinnessie i balladzie, bo takie rzeczy już nie stanowią atrakcji dla młodego pokolenia, któremu przyszło dorastać w szybkim, wielkomiejskim społeczeństwie. Młode pokolenie owszem, często zaczyna imprezę w pubie, ale później nieodmiennie przenosi się do klubu, a tam pije, aż padnie. Dosłownie.
Państwo bardzo się stara, żeby dionizyjskie hulanki choć trochę ograniczyć. Dzięki potężnej kampanii medialnej na każdym billboardzie, reklamie, ulotce widnieje slogan: „Baw się rozsądnie!” czy coś równie pełnego uroku. Lokale ustawowo zamykane są o drugiej w nocy (z wyjątkiem Dublina, gdzie przy odrobinie szczęścia można włóczyć się po knajpach do czwartej — wiadomo, stolica) i po tej „godzinie policyjnej” alkoholu kupić się nie da. Czasem taka handlowa prohibicja obowiązuje cały dzień, zwłaszcza w święta, kiedy władze stwierdzają, że naród może mieć szczególną ochotę na trunki. Wygląda to ciekawie, bo nawet w supermarketach odgradzane są całe stoiska z wiadomymi produktami. Człowiek szybko się uczy — ci, którzy chcą się napić w długi weekend, zaopatrują się wcześniej, dzięki czemu parlament śpi z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, a imprezy toczą się dalej.
Zniechęcać, zwłaszcza młodzież, do drinkowania ma też cena. Trzeba przyznać, że jest dość wysoka – za butelkę wysokoprocentowego alkoholu trzeba zapłacić około dwudziestu euro. W stosunku do tutejszych zarobków wcale nie jest to jednak aż taka kosmiczna kwota. W dodatku jest w czym wybierać. Czasem łezka się w oku kręci, kiedy tak zabójczej sumy zażądają za flaszkę swojskiej wódki, a na tej samej półce stoją wyroby sztuki gorzelniczej z całego świata – tequila, whisky, cointreau, do wyboru, do koloru. Można poszaleć!
Cóż zostaje biednym studentom? Ano buckfast, proszę państwa. Ni to wino, ni likier, o bardzo specyficznym smaku przypominającym syrop na kaszel i w atrakcyjnej cenie dziesięciu euro za butelkę. Nie mam pojęcia, z czego to pędzą, ale przyznaję, że moc ma potężną. Trunek ten pochodzi podobno z Galway, ale oszałamiającą karierę robi w całej Irlandii i jest niekwestionowanym hitem wśród młodzieży. A młodzież to rzeczywiście młoda, bo Irlandczycy wcześnie zaczynają.
Pal sześć piętnastolatki rzygające w krzakach na festiwalach, taki widok chyba nigdzie nikogo już nie dziwi, ale szczęka mi opadła, gdy znajoma z Mayo opowiedziała mi, że pierwsze wino wychyliła w wieku trzynastu lat! Szok jeszcze do końca mi nie minął, chyba że to ja się starzeję i nie nadążam za realiami… Trzeba zapytać trzynastolatków, naprawdę mnie ciekawi, jak to wygląda w tej chwili w Polsce.
Jak przystało na nację, której w duszy gra, większość Irlandczyków pije w bardzo sympatyczny sposób. Wiecznie w dobrym humorze, obdarzeni ogromnym dystansem do siebie samych, są świetnymi kompanami do birbanctwa. Obca im jest typowo polska skłonność do narzekania i szczerze muszę przyznać, że kocham ich za to. Jak się bawić, to się bawić, z całą beztroską i radością jaką to niesie, zamiast marudzić, jak to na tym świecie źle. Zachwycająco bawią się zwłaszcza ci młodsi. Czy stada dzikich dziewczynek na wieczorze panieńskim, czy młoda alternatywa, wszyscy są jednakowo nastawieni na wyciągnięcie z nocy wszystkiego, co się da. Temperamenty gorące, więc nigdy nie wiesz, czy wieczorny spacer po ulicy skończy się wieloosobową bójką o byle co, czy popijawą do rana z nowymi najlepszymi przyjaciółmi. W poniedziałkowy ranek większość wbija się z powrotem w garnitury i smętnym krokiem drepcze do pracy, lecząc kaca z pełnym profesjonalizmem i czekając z utęsknieniem na następny weekend.
Starsze pokolenie jest nieco zbulwersowane klubowym szaleństwem. Fakt, pijane w sztok dziewczyny w kusych spódniczkach, wytaczające się na ulicę w środku nocy to dość nieciekawy widok. Niepokojąco rośnie też przez to liczba przestępstw na tle seksualnym. Może to kwestia komercjalizacji społeczeństwa, a może lęku egzystencjalnego, jaki musi dopadać dzieci tak błyskawicznie zmienionego systemu. Cóż, można podziwiać zacięcie i troskę z jaką władze próbują przeciwdziałać patologii. Poza tym nie mogę wyjść z podziwu dla radości życia, jaka tkwi w Irlandczykach, mimo smutnych historii, jakie są czasem konsekwencją picia.
Guinness Forever — takie jest wyspiarskie credo. Marka rozpoznawalna na całym świecie, poza walorami smakowymi — kura znosząca złote jaja dla wytwórców wszelakich bubli wciskanych turystom. Jednak na dnie kufla ciągle tkwi jakaś magia, a widok gęstej piany przywodzi na myśl starą dobrą Irlandię, gdzie towarzystwo przy knajpianym stole nagle wyciąga instrumenty i zaczyna grać balladę, gdzie piątkowe wieczory w lokalnym pubie urastają do rangi rytuału, a duszę leczy się ciepłą opowieścią. Niedużo takiej Irlandii zostało, ale jeśli się dobrze poszuka…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze