Czerwone szpilki z Londynu
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuJak żyć? Czy tak, jakby każdy dzień miał być naszym ostatnim dniem, czy tak jakbyśmy mieli żyć wiecznie? Carpe diem stało się hasłem motywującym mnie do działania a przede wszystkim do realizacji marzeń. "Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie." Tak mówi Paulo Coelho. Ja w to wierzę. A Wy? O czym marzycie? Co robicie by nie przegapić swojego życia?
Jak żyć? Czy tak, jakby każdy dzień miał być naszym ostatnim dniem, czy tak jakbyśmy mieli żyć wiecznie? To pytanie w moich licealnych czasach zadała polonistka. Spośród wielu wypracowań pamiętam to jedno. Pytanie zmieniło się z czasem w deklarację filozofii życiowej. Nie wiem tylko, czy wtedy dokonałam wyboru, czy już urodziłam się z zakodowanym nastawieniem do życia. Zakładając, że jestem istotą śmiertelną i wieczność nie jest mi pisana przyjęłam pierwszy człon pytania za motto egzystencjalne. Carpe diem stało się hasłem motywującym mnie do działania a przede wszystkim do realizacji marzeń.
Marzenia! Kiedy jest się nastolatką, ma się ich wiele w zestawie z intensywną wiarą w ich spełnienie. Z czasem rezerwuar marzeń pustoszeje — wysuszany przez obowiązki, które lubią mnożyć się jak bakterie, jeśli tylko stworzymy im dobre warunki. Rozwiewany przez rozczarowania. Zarastający glonami kompromisów i wyrzeczeń. Marzenia staczają nierówną walką z liczniejszym i silniejszym przeciwnikiem. Silniejszym, bo wspieranym przez nas samych, pielęgnujących każde „muszę” i ogół, które uwielbia się dziwić. Ogół lubi robić niedowierzające miny gdy tylko ktoś za nadto oddala się od dróżki naznaczonej codziennym mozołem.
W ostatnim okresie, za sprawą portalu, wirtualnie krzyżującego ścieżki ludzi złączonych kiedyś szkolnym rocznikiem, pytanie o życiowe wybory powraca częściej. Jak to się dzieje, że z dawnych odkrywców, antropologów, pisarzy, aktorów i tancerzy wyrastają zgorzkniali panowie w nowych autach i smutne panie uważające, że życie już przeżyły? Czy to my dokonujemy wyborów, czy robi to za nas los? Podobno każde marzenie dane nam jest wraz z siłą do jego spełnienia. Gubimy tę siłę, a może tłamsi ją nasze lenistwo? Z pewnością marzenia są jak nasiona. Kiedy trafią na nieprzyjazny grunt, to nie wzrastają lecz napotkawszy sprzyjające okoliczności, zmieniają się w piękne wspomnienie. Marzenia bywają niepraktyczne, kosztowne, czasochłonne, dziecinne. Przez to wszystko piękne.
Piękne jak szpilki, które wymyśliłam sobie pewnego zimowego popołudnia. Zachciało mi się mieć buty, jakich nigdy jeszcze nie miałam, nie do pracy, nie do chodzenia na spacery, czy nawet nie na jakąś niezwykłą okoliczność. Zachciało mi się mieć buty, tylko po to, żeby mrugały do mnie z szafy i przypominały, że warto czasami spełniać marzenia. Dlatego, to nie mogły być zwykłe buty. To musiały być szpilki, bo tylko w takich butach budzi się w kobiecie pewność siebie i seksapil. To musiały być czerwone szpilki, bo tylko ten kolor jest gorący, zmysłowy i niepraktyczny. A żeby czerwone szpilki stały się najniezwyklejsze z niezwykłych postanowiłam przywieść je z Londynu.
Dlaczego Londyn? Cóż w nim takiego niezwykłego? Lata się do niego równie łatwo, jak podróżuje pociągiem do naszej stolicy. Język polski jest tam niemalże drugim językiem urzędowym. A Brytyjczyków trudno posądzić o temperament. Odpowiedzi jest kilka. Dlatego, że nigdy w nim nie byłam. Dlatego, że w starym domu, przy dziewiętnastowiecznym cmentarzu mieszka moja przyjaciółka, z którą świetnie się rozmawia nie tylko przy winie. Również dlatego, że jako osoba preferująca bezdroża i ciężkie buty turystyczne chciałam zrobić coś zupełnie nowego, niezgodnego ze swoimi przyzwyczajeniami. Czyż łamanie własnych uprzedzeń nie jest największym wyzwaniem i najlepszą przygodą? Zakup czerwonych szpilek to dla mnie próba porównywalna ze zdobyciem Aconcagui.
Cztery dni w Anglii zapełniły się moimi debiutami. Zadebiutowałam jako smakoszka sushi, jako klientka Hamleys’a, jako wizytatorka muzeum o północy, jako konsumentka szampana na klifie i w końcu jako właścicielka drewnianego kota zakupionego na car boot soldzie. I choć zasługę swoich debiutów mogę bardziej przypisać przyjaciółce niż miastu, nie zmienia to faktu, że pobyt w Londynie znacząco poszerzył zbiór moich pozytywnych wspomnień. Intensywność londyńskich godzin nie przyćmiła pierwotnego celu wyjazdu. Na poszukiwania ruszyły koleżanki, telefonicznie informujące w której dzielnicy, w jakim sklepie widziały ostatnio piękne czerwone szpilki! Londyn okazał się nagle miastem czerwonych butów. Mnie samej udało się zobaczyć zaledwie kilka setek – grzeczne aksamitne szpileczki z kokardkami z Hammersmith, lateksowe na szklanym obcasie z Camden Town, wyszywane cekinami z Southall. Przy żadnych serce nie zabiło mi mocniej. Wiem dlaczego! Moje szpilki czekają na mnie w innym miejscu. Pewnie znajdę je w ostatniej zwiedzanej dzielnicy. Już umówiłam się z przyjaciółką na lipiec. Zobaczyłam dopiero kilka procent Londynu. Widocznie to za mało, żeby z triumfalną miną zastukać obcasami po Tower Bridge.
Znów czeka mnie radosny okres oczekiwania. Odliczanie dni do spełnienia marzenia. Bo jak pisze Leopold Staff Między wzniesioną dłonią a owocem drzew śpi szczęście. A kiedy już stopy wsunę w czerwone szpilki, nowe marzenia rozpanoszą się w mojej wyobraźni. Tango w Argentynie, balon lecący nad kochanymi Mazurami, bajka czytana synkowi w letnim ogrodzie, świt nad jeziorem w lesie. To wszystko kiedyś się spełni.
A wiecie o czym marzę najbardziej? Żeby mieć tyle czasu, by wystarczyło go na realizację wszystkich marzeń. Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie. Tak mówi Paulo Coelho. Ja w to wierzę. A Wy? O czym marzycie? Co robicie by nie przegapić swojego życia?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze