Dookoła Rapa Nui
EWELINA KITLIŃSKA • dawno temuZnajduje się po przeciwległej stronie globu. Od Polski dzieli ją dystans, który pokonuje się 4 samolotami, i 26 godzin w powietrzu. Gdybym miała ponownie odbyć męczącą podróż trwającą ponad dobę w jedną stronę, nie miałabym wątpliwości. Bo ten nieduży skrawek lądu pośrodku oceanu kusi nie tylko swoim urokiem, ale wzbudza przemożną chęć odkrycia sekretów posągów strzegących Wyspy Wielkanocnej od setek lat.
Posąg turystom dla uciechy
Wyspa leży pośrodku Pacyfiku. Dostać się na nią można drogą powietrzną z Chile (dystans 3700 km) lub z Tahiti (4000 km). Do 1966 roku można było dotrzeć na nią jedynie drogą morską. Jest trudno dostępna nie tylko ze względu na olbrzymią odległość, ale także wysoki koszt przelotu – ceny biletów na wyspę zaczynają się od 600 dolarów. Miałyśmy szczęście, że udało nam się dostać tanie bilety w promocji. Po krótkim pobycie w Santiago de Chile z ulgą wsiadamy do ostatniego już samolotu. Wśród pasażerów łatwo rozpoznajemy rodowitych mieszkańców, dla których pięciogodzinny lot stanowi najszybszą metodę wydostania się z izolacji. Turystów poznać można po plecakach, śpiworach, aparatach i przewodnikach pod pachą, wyspiarze natomiast nadają na bagaż to, czego nie kupią od ręki u siebie: opony do samochodów, wózki dziecięce, meble do samodzielnego składania.
Przylatujemy, kiedy jest już ciemno. Mieszkańcy witają nas polinezyjskim zwyczajem – nakładając nam na szyje wielobarwne wieńce z kwiatów. Otaczają nas miejscowi i podtykają do obejrzenia oferty hoteli. Mamy zaklepany nocleg, więc szybko ich wymijamy. Przez całą drogę z Polski nie mogłyśmy nacieszyć się myślą o tym, że przez tydzień będziemy mogły obcować na wyspie z nową dla nas kulturą. Choć jesteśmy zmęczone długą podróżą, to wiem, co moim dwóm towarzyszkom podróży chodzi po głowie.
– Jedziemy do posągów? – pytam.
– Oczywiście!
Każemy się zawieźć do najbliższego posągu. Jest ciemna noc, nic nie widać, ale i tak jesteśmy zachwycone statuą. Dopiero nazajutrz, kiedy w świetle dnia robimy objazd po wyspie, widzimy, że posąg nie jest oryginalny, tylko zrobiony z drewna, turystom dla uciechy.
Wszechobecne konie
Od wyspiarzy dowiadujemy się, że najlepiej zwiedzić wyspę, pożyczając samochód. W miasteczku Hanga Roa pożyczamy nieduże terenowe auto, w sam raz dla trzech dziewczyn. Nie wiadomo, czy napęd na cztery koła pomoże mu się wspiąć na wulkaniczne wzgórza, bo zauważamy, że opony nie mają bieżnika. Widać, że opony są tu deficytowym towarem. Wyruszamy i natychmiast czujemy na sobie wzrok miejscowych. Bo mieszkańcy wyspy jeżdżą z maksymalną prędkością 40 km/godz., a większa jest uważana za przejaw piractwa drogowego. Czas tutaj płynie inaczej – powoli. Nikt się nie spieszy i zawsze znajduje czas na rozmowę. Porozumieć się z mieszkańcami można w języku hiszpańskim lub… rdzennym języku rapanui.
Jedziemy wzdłuż wybrzeża i napotykamy pierwsze posągi zwane moai. Są olbrzymie i bardzo zniszczone. Stoją na specjalnie zbudowanych kamiennych podstawach zwanych ahu, które prawdopodobnie były miejscem pochówku. Nie wolno wchodzić na platformy, ale nie możemy oprzeć się pokusie. Tak bardzo marzyłyśmy o tym, by się dostać w to odległe miejsce, że chcemy dotknąć figur, które dotychczas znałyśmy tylko ze zdjęć, przekonać się, że jesteśmy na Wyspie Wielkanocnej naprawdę!
Jeden z posągów na Ahu Tahai ma białe oczy. Wyglądają kiczowato. Sądzimy, że to sprawka współczesnych gospodarzy wyspy. Jednak kilka dni później, będąc w miejscowym muzeum, dowiadujemy się, że pierwotnie wszystkie moai miały oczy z korala. Przez lata uległ on zniszczeniu i obecnie to jedyny egzemplarz, który ma możliwość oglądania tego, co się dzieje na wyspie.
Gdy odjeżdżamy zaledwie kilka kilometrów od jedynego miasteczka, uderza nas brak jakichkolwiek innych osób. Nie widać miejscowych, turystów ani krzykliwych wycieczek. Docierają tu tylko koneserzy podróży. Możemy w ciszy i spokoju przechadzać się pośród kamiennych postaci, usiłując rozwikłać ich tajemnicę. Dużo częściej niż ludzi zdarza się napotkać samotnie wałęsające się po wyspie konie. Są praktycznie wszędzie. Hodowcy wiedzą, że nigdzie im nie uciekną. Spotykamy je na ulicach Hanga Roa, zboczach wulkanów, urwiskach skalnych, przy ahu moai czy na piaszczystej plaży Anakena. Na wyspę dotarły te zwierzęta, które człowiek chciał udomowić: psy, koty, świnie, kury. Od lat nie ma już owiec, choć najlepsze przewodniki uparcie podają, że nadal się je tutaj wypasa.
Niesforne liczby
Wspinamy się samochodem na zbocze wzgórza. Zatrzymujemy się na skalistym klifie i podchodzimy do jego krawędzi. Fale z impetem uderzają w głazy. Ostrzegano nas, że kąpiel w morzu jest możliwa tylko przy położonych po przeciwległej stronie wyspy dwóch niewielkich plażach. We wszystkich innych miejscach wejście do wody grozi śmiercią. Na trawie widzimy rozrzucone bezładnie głazy. To moai obalone w czasie wewnętrznego konfliktu pomiędzy dwoma plemionami zamieszkującymi wyspę: długouchymi przybyłymi z Ameryki Łacińskiej oraz krótkouchymi pochodzącymi z Polinezji. Wzdłuż linii wybrzeża stale widzi się kamienie, które niegdyś tworzyły rząd posągów, a dziś są tylko świadectwem wytężonej pracy przy ich rzeźbieniu, a następnie transportowaniu i ustawianiu na platformach. Jak podaje Muzeum Antropologiczne im. Sebastiana Englerta, na wyspie znajduje się 887 moai, z czego 288 przetransportowano i postawiono na ahu, 92 porzucono w drodze, a 397 pozostało w kamieniołomie, gdzie wyrabiano moai. Rachunek się nie zgadza, a muzeum milczy na temat brakujących 110 figur. Czyżby to była kolejna nierozwikłana tajemnica, czy też matematyka jest piętą achillesową wyspiarzy?
Dojeżdżamy na przeciwległą stronę wyspy i rozpościera się przed nami niewielka, ale przepiękna plaża Anakena. Czysta, porośnięta palmami, z drobnym piaskiem. I mimo że są na niej rozstawione stoliki i ławki zachęcające do odpoczynku, nie ma żywej duszy. W jej pobliżu stoją jedne z najlepiej zachowanych moai na Ahu Nao Nao. Są niewielkie, ale starannie dopracowane. Prawie wszystkie mają na głowach kapelusze z czerwonej wulkanicznej skały zwane pukao. To rzadkość, bo nie wszystkie posągi je posiadają – albo nie miały ich wcale, albo je zrzucono i nigdy potem nie podjęto próby ponownego nałożenia.
Malowniczy wulkan
Robimy przystanek na kąpiel w ciepłym oceanie i na obiad. Mimo że nie ma ludzi, można kupić na plaży jedzenie u kobiety, która codziennie robi tu grilla. Wahamy się, czy tego dnia nie zostać na plaży dłużej, ale ciekawość zwycięża – nie widziałyśmy jeszcze największych atrakcji. Jedziemy dalej i po kilku minutach rozpościera się przed nami najbardziej spektakularny widok – kilkanaście figur ustawionych w szeregu. Ahu Tongariki to największa platforma z posągami, odrestaurowana przez Japończyków w latach 80. Za nimi rozbryzgują się fale uderzające w skalisty brzeg. To zaiste magiczne miejsce urzeka i powoduje, że czas zatrzymuje się w miejscu. Mam poczucie, jakbym miała za chwilę poznać tajemnicę powstania kolosów, przyczyny ich obalenia i życie pradawnych mieszkańców wyspy. Ale ocalali świadkowie zdarzeń – moai – na zawsze pozostaną niemi.
Tylko z rozsądku ruszamy dalej. Na naszej drodze jest jeden z wulkanów – Rano Raraku. W jego skale wyrzeźbiono wszystkie posągi. Wspinamy się po wulkanicznym stromym stoku. Na zboczach stoją niewykończone posągi, bezładnie porzucone lub przygotowane do transportu. Kolejne widzimy częściowo wykute w skałach. Najmniejsze mają wysokość 3 metrów i szacuje się, że ważą – bagatela – około 20 ton. Wulkan przypomina wielką opustoszałą fabrykę i stanowi największe skupisko moai na wyspie. W jego wnętrzu znajduje się jezioro zarośnięte częściowo trzciną. Ze wszystkich miejsc na wyspie to właśnie Rano Raraku zdobywa moje największe uznanie, bo którąkolwiek ścieżką się pójdzie, spotyka się posępne figury.
Powaga, milczenie i dostojność moai doskonale wpisują się w ten niezwykle malowniczy i nieco mroczny krajobraz. Przez kolejne dni stale namawiam dziewczyny, żeby tu powracać. Jednego wieczoru przyjeżdżamy podziwiać zachód słońca, jeden z najbardziej niezapomnianych, jakie widziałam. Żywej duszy dokoła, tylko my trzy i niemi lokatorzy wulkanu, a nad nami krążące sokoły. Zaczynam rozumieć, dlaczego samotna wyspa nazywana jest przez jej mieszkańców pępkiem świata.
Wracamy do miasta, do współczesnej cywilizacji. Mimo że wyspa jest wyizolowana, działają na niej telefonia stacjonarna i komórkowa, Internet oraz telewizja satelitarna. Jest bank, stacja benzynowa, urząd lokalny, kościół katolicki. Czy trzeba czegoś więcej? Rapa Nui to niewiarygodny, mały raj na ziemi. W końcu bycie pępkiem świata do tego zobowiązuje.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze