Jak zarazić się dobrem
DOROTA ROSŁOŃSKA • dawno temuCzy pobieranie krwi może być przyjemne? Owszem. Gdy oddajesz ją, by pomóc. Nie jestem honorowym dawcą krwi. Jednak już dwa razy w życiu zgodziłam się na pobranie woreczka mojej A Rh plus. Nie tylko, by pomóc. Zrobiłam to też dla siebie. Tej specyficznej radosnej atmosfery towarzyszącej oddawaniu krwi nie spotkałam nigdzie indziej. Urosły mi skrzydła.
Czy pobieranie krwi może być przyjemne? Owszem. Gdy oddajesz ją, by pomóc. Nie jestem honorowym dawcą krwi. Jednak już dwa razy w życiu zgodziłam się na pobranie woreczka mojej A Rh plus. Nie tylko, by pomóc. Zrobiłam to też dla siebie.
Nie chodzi mi o kilka tabliczek czekolady, które każdy dawca dostaje tuż po pobraniu. To w końcu nie nagroda pocieszenia, ale sposób na wzmocnienie organizmu. Nie chodzi też o bezpłatne badanie krwi, którą „krewki” personel weryfikuje pod względem „przydatności do spożycia”. Chodzi mi o coś innego – o poczucie dobra. Tej specyficznej radosnej atmosfery towarzyszącej oddawaniu krwi nie spotkałam nigdzie indziej. Nawet na najbardziej głębokiej i mistycznej mszy. Co więc w tym jest? W końcu przy pobieraniu krwi do badań nie wpadam w taki zachwyt. W Centrum Krwiodawstwa natomiast czułam się jak zakochana nastolatka.
Pierwszy raz krew oddałam na studiach. Wtedy na uniwersytet przyjechały trzy specjalistyczne wozy i czekały na studenckich wolontariuszy. Było lato i cudownie siedziało się na ławce przed budynkiem swojego instytutu. Zwłaszcza mając tak szlachetną wymówkę, by opuścić jeden z wykładów. Chętnych nie brakowało. Wchodząc do sali pobrań, stworzonej w jednej z sal wykładowych, ujrzałam rząd łóżek, a na nich przypiętych do plastikowych rurek roześmianych ludzi. Zorganizowali sobie turniej „Kto nie zemdleje”. Publiczność dopingowała. Pamiętam osiłka, który pewnym krokiem wchodził do sali. W szrankach odpadł pierwszy. Drobna blondynka patrzyła na niego z satysfakcją. Wytrwała do końca nawet nie blednąc.
Studenci potrafią zorganizować imprezę w każdej sytuacji – pomyślałam wspominając tamten dzień, gdy dziesięć lat później jechałam do warszawskiego Centrum Krwiodawstwa przy ul. Saskiej. Tym razem oddawałam krew z innych powodów. Nie z ciekawości i nudów, jak było za pierwszym razem. Oddawałam ją dla córki znajomych, która zachorowała na skomplikowaną chorobę krwi. Warto tu podkreślić, że krew można oddać zarówno dla konkretnej osoby, jak i całkowicie bezinteresownie, bez adresata.
Ponieważ nie znoszę instytucji medycznych, zwłaszcza szpitali, obawiałam się tej wizyty. Wyobrażałam sobie ponure korytarze i znudzone pielęgniarki wykonujące od niechcenia swoje obowiązki. Czekałam na niezliczone druczki do wypełnienia…
Przywitała mnie uśmiechnięta pani w recepcji. Musiałam wypełnić jeden nieskomplikowany druk z podstawowymi informacjami. Zaciekawiły mnie nawet pytania w stylu: Czy mam tatuaż lub kolczyk w pępku. Obok mnie druczek wypełniał rasowy… dresiarz. Nie spodziewałam się, że pan tego pokroju myśli o oddaniu krwi. Czyżby jego kolega potrzebował wsparcia po bójce w bramie? – pomyślałam. Ale dresiarz nie określił adresata.
Musiałam poczekać na zbadanie próbki mojej krwi, by przejść weryfikację. Podczas pobierania pielęgniarki rubasznie żartowały sobie ze starszym panem, który jak się okazało, jest stałym bywalcem centrum. Oddaje krew do eksperymentalnych badań, w ten sposób dorabia do emerytury. Panowała tam tak zabawna atmosfera, że trudno mi było rozstać się z pielęgniarkami, za którymi zazwyczaj nie przepadam.
Przyszedł czas na lekarza internistę, który dokładnie mnie zbadał, zmierzył ciśnienie i z troską w głosie zaproponował… kawę. Miałam po prostu za słabe ciśnienie. To właśnie do tego lekarza wracają wolontariusze, którzy mdleją podczas oddawania krwi. Centrum nie wypuszcza nikogo, kto ma „mroczki przed oczami”.
Najweselej było w poczekalni przed samym pobraniem krwi. Było tam dwóch chłopaków. Oddawali chyba krew dla kolegi po wypadku. Grali twardzieli.
— Idziemy teraz na wódkę? - zaproponował jeden nich.
- Świetny pomysł. Teraz szybciej nas sieknie – przytaknął ze śmiechem drugi.
Sala pobrań to nowoczesna przestrzeń z wielkim plazmowym telewizorem z włączonym programem informacyjnym. Krew pobierana jest zaledwie przez pięć minut. Łatwo więc odmierzać czas, patrząc na dolny róg ekranu, gdzie zawsze podawana jest godzina. Ruchome obrazy odwracają też uwagę od nieprzyjemnego widoku cieknącej do woreczka krwi.
Gdy pielęgniarka wbijała mi igłę w łokieć, pomyślałam o małej Michalinie, która w tej chwili czeka na mój „czerwony prezent”. Obraz z plazmowego ekranu zamazał się na chwilę. Paradoksalnie w miarę upływu kropel krwi z mojego ciała, czułam się coraz silniej. Prosty gest, jakim jest oddanie krwi, dodał mi skrzydeł. Byłam zaskoczona, że w tak łatwy sposób można zrobić coś dobrego. Te skrzydła widziałam też w zachowaniu personelu. Dobra energia przeszła też na pielęgniarki. Są w końcu świadkami czegoś tak genialnie prostego i jednoczącego ludzi.
Poczucie satysfakcji z własnej bezinteresowności dodało mi energii na cały dzień. Z Centrum Krwiodawstwa wychodziłam uskrzydlona. Jak łatwo zarazić się dobrem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze