Jak cieszyć się życiem?
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuNależy cieszyć się życiem i podejrzewam, że większość ludzi właśnie to próbuje robić. Kłopot w tym, że to niesłychanie trudne. Inni relaksują się przy dobrym jedzeniu, winie, lubią jeździć na wakacje i uczestniczyć w różnego rodzaju wydarzeniach, od koncertu symfonicznego po mecz piłki nożnej. Ale nie ja.
Niedawno zdeklarowałem, że spróbuję zostać dobrym człowiekiem. Zapytajcie jak idzie?
Otóż idzie, jak wszystko.
Bycie dobrym człowiekiem okazało się zadaniem trudniejszym niż przypuszczałem. Nie zamierzam się zrażać, po prostu struchlałem ociupinkę przejęty ogromem rysującym się na horyzoncie. Jakbym patrzył w siną ścianę burzowych chmur, pędzących wprost na mnie.
Weźmy pierwszą trudność z brzegu. Zapytałem kolegi, który niewątpliwie jest dobrym człowiekiem, jak to osiągnął. Po cichu liczyłem, że dostanę zestaw recept, coś w stylu rób to i tamto, unikaj tego i owego. Kumpel wysłuchał mnie, pogratulował zamysłu i orzekł, że nie wie. Sam nie uważa się za dobrego człowieka, w gruncie rzeczy ma gdzieś wszelką dobroć. Zrozpaczony, poprosiłem go o cokolwiek. Podrapał się po kudłatym łbie (obawiam się, że wszystkich dobrych ludzi na świecie łączy wysoki stopień zabiedzenia) i oznajmił, że muszę zacząć cieszyć się życiem.
Raduj się małymi rzeczami, tak powiedział.
Zaraz zapytałem, czy w związku z tym mogę zastrzelić Sylwię Grzeszczak.
Przypuszczam, że ma rację. Należy cieszyć się życiem i podejrzewam, że większość ludzi właśnie to próbuje robić. Jeśli mam zostać dobrym człowiekiem, to muszę najpierw być dobry dla siebie, dopiero potem dla innych, niejako dobroć na sobie sprawdzać i trenować. Kłopot w tym, że to niesłychanie trudne.
Jestem bowiem ponurym chłopem o osobowości eremity i gdyby nie zamiłowanie do skromnych przyjemności związanych z ciałem mógłbym spokojnie odnaleźć się w jakimś klasztorze. Jedzenia po prostu nie znoszę, budzę się wściekły, gdyż będę musiał skonsumować śniadanie, perspektywa obiadu napawa mnie głębokim wstrętem i wyczekuję szczęśliwego dnia, kiedy wszyscy przerzucimy się na żarcie w pastylkach. Alkohol również mi się nie podoba, spożywam go więc z rzadka i w niezbyt imponujących ilościach, w ogóle rzuciłbym tę wódę przebrzydłą, kłopot w tym, że tylko dzięki niej mogę wytrzymywać z ludźmi. Ich lubię jeszcze mniej.
Nienawidzę chodzić, więc długie spacery odpadają.
W pociągach, samolotach, samochodach dostaję natychmiastowego szału, tak dręczy mnie perspektywa zamknięcia. Wakacje to prawdziwa tortura dla mnie.
Książki, filmy, gry video być może zdołałyby sprawić mi jakąś przyjemność, niestety, czytanie, oglądanie, granie jest częścią mojej pracy, pracowania zaś po prostu nie cierpię.
Jestem człowiekiem, który mógłby spędzić życie na czytaniu Cormacka McCarthy na zmianę z Rymkiewiczem i słuchaniu, na zmianę, niemieckiego techno i black metalu. Oglądałbym wyłącznie horrory, ewentualnie filmy z egzekucji, jakich pełno znajduje się w Internecie.
Innymi słowy, cieszenie się życiem jest dla mnie dość kłopotliwym zadaniem. Z tego też powodu jest to zadanie nęcące i nie zamierzam się poddawać. Trudność leży jedynie w przyjęciu odpowiedniej metody. Ja przyjąłem następującą:
Pierwszym krokiem jest przyglądnięcie się innym, celem wyłonienia tego, co ludzi cieszy. Ten etap mam już za sobą. Zauważyłem, że inni relaksują się przy dobrym jedzeniu, lubią jeździć na wakacje i uczestniczyć w różnego rodzaju wydarzeniach, od koncertu symfonicznego po mecz piłki nożnej. Radość sprawia im również wino. Z tym ostatnim akurat poszło mi najłatwiej. Butelkę już kupiłem.
Czyli: dobre jedzenie, dobre wino, wyjazdy i łażenie na różne imprezy. Oczywiście, wyglądam innych propozycji.
Zacznę od przygody kuchennej. Będę przygotowywał sobie wyszukane, smakowite posiłki, dbając o ich zróżnicowanie oraz kompletność. Oznacza to przygotowanie przynajmniej trzech dziennie (śniadanie, obiad, kolacja), choć zamierzam się tak rozkręcić, że zdarzy się i podwieczorek. Następnie zjem to wszystko przy stole (nie tak jak teraz, przed telewizorem), starannie smakując i obracając w ustach każdy kęs zalecane trzydzieści razy.
Dla przypomnienia: zrobienie zwykłej kanapki to dla mnie piekło, pożeram ją potem jak najszybciej, żeby mieć to już za sobą.
Raz w tygodniu pójdę do restauracji.
Będę pilnie studiował wydarzenia w moim mieście. Szczęśliwie, mieszkam w Warszawie, gdzie trochę się dzieje. Pójdę na wyścigi konne, do teatru, następnie, zagryzając zęby z wściekłości, udam się posłuchać kwartetu smyczkowego czy czegoś takiego. Trzeba dopowiedzieć, że klnę na czym świat stoi, gdy tylko mam wyjść z domu na dół, do kiosku po fajki.
Następnie zrobię listę miejsc, które warto odwiedzić i zacznę jeździć po świecie z uporem godnym lepszej sprawy. W ciągu sześciu lat zamierzam odwiedzić sześć kontynentów. Nie muszę chyba dodawać, że moim zdaniem wszędzie jest tak samo.
Innymi słowy, będę wykonywał czynności, które wszyscy uważają za przyjemne, a dla mnie będące istną torturą, sprokuruję sobie piekło na ziemi. Mym jedynym pocieszeniem będzie wzmiankowane wyżej wino. Wszystko po to, żeby zrobić krok w kierunku stania się dobrym człowiekiem.
Co wyniknie z tego eksperymentu? Widzę dwie możliwości.
Pierwsza ewentualność zakłada, że praktykując czynności powszechnie uznane za przyjemne (a mi jedynemu głęboko wstrętne) dokona się we mnie jakieś wewnętrzne przełamanie i zacznę naprawdę odczuwać przyjemność, zacznę cieszyć się życiem. Jest to hedonistyczna wersja myśli Błażeja Pascala, który zalecał niewierzącym chodzenie do kościołów, aż się tam nawrócą.
Druga możliwość oznacza, że powyższe przełamanie nigdy nie nastąpi. Jedzenie, podróżowanie, uczestniczenie w życiu miasta pozostanie dla mnie torturą. Czymś cholernie, cholernie nieprzyjemnym.
Tylko, że ja lubię wyłącznie rzeczy nieprzyjemne.
W tym rozdaniu po prostu nie mogę przegrać.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze