Tych klientów nie obsługujemy
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuWchodzicie do sklepu w stroju niezobowiązującym typu dres, bo nagle odczułyście chęć zakupu najnowszych perfum Chanel, i natychmiast czujecie, że jesteście nie na miejscu? Ekspedientki na was ziewają, a ochroniarze przyglądają się z wyższością. Wglądacie w ich oczach podejrzanie i ubogo jak siódme dziecko stróża.
Wstyd się przyznać, ale mnie się to zdarza. Pewnie sama jestem sobie winna, bo nie podchodzę z odpowiednią atencją do kreowania swojego "imidżu" w trakcie odwiedzania obiektów handlowych. Jakoś nie chce mi się przebierać w strój galowy, kiedy idę na zakupy. Nie jest to w końcu żadne święto, żeby czcić je szpilkami na piętnastocentymetrowym obcasie i najlepszą torebką. Dla mnie pójście do galerii handlowej to raczej smutna konieczność, bo zakupy zrobić trzeba, a w takim przybytku wszystko jest na miejscu i stosunkowo szybko można się uporać z kupnem tego co potrzebne. W każdym razie – atrakcja porównywalna z wizytą u dentysty.
Zauważyłam jednak, że rodacy na ogół inaczej podchodzą do sprawy. Może do Biedronki czy Lidla się nie stroją, ale już galerie handlowe odwiedzają w najlepszych swoich kreacjach. Przechadzają się potem godnie po alejkach, dzierżąc markowe reklamówki w dłoniach. Zwłaszcza widać to w niedzielę – po kościele (albo i zamiast) obserwować można różne konfiguracje rodzinne zmierzające od sklepu do sklepu. I takie grupki wzbudzają zainteresowanie oraz przychylność galeryjnej obsługi. Pracownicy perfumerii, którzy od progu taksują cię, jakby mieli czytnik cen w oczach, albo biegną z radosnym dzień dobry, albo chowają wszystkie bezpłatne próbki pod ladę. Zdezorientować ich można, przychodząc do sklep w „parze mieszanej” - ja na przykład czasami przybywam z moją mamą wyglądającą jak milion złotych i wtedy część tego splendoru spływa i na mnie, nawet jeśli jestem w tenisówkach. Jeśli przychodzę sama – zainteresowania nie wzbudzam. Sierota z prowincji utrzymująca się ze stypendium socjalnego. Tak mniej więcej jestem oceniana przez panny, kiedyś zwane ekspedientkami, a dziś konsultantkami czy też specjalistkami od spraw obsługi klienta. Oczywistym jest, że Chanel sobie nie kupię, a do ich wielce ekskluzywnego sklepu przyszłam – w najlepszym razie — żeby się pogapić. A więc można mnie olać (ekspedientka) albo uznać za element potencjalnie przestępczy (ochroniarz).
Pewnie bym się z tym pogodziła, albo uznała, że jednak zacznę odwiedzać galerie w swoich najlepszych ciuchach, gdyby nie fakt, że w innych krajach opisanego zjawiska nie zaobserwowałam. W takiej Holandii można sobie iść do najdroższego sklepu w klapkach i tureckim swetrze, a obsługa nie mrugnie, kiedy zażądamy pokazania zegarka za kilkadziesiąt tysięcy euro i przymierzymy go sobie, odczuwając chęć sprawdzenia, jak też się prezentuje na naszej spracowanej dłoni. Obsługa, nawet jeśli wie, że cała nasza rodzina musiałaby się składać na pasek do tego zegarka, za punkt honoru bierze sobie, żeby nam tego nie okazać. Bo a nuż jesteśmy zamaskowanym potentatem naftowym? Albo wysłannikiem szefa, który ma sprawdzić, jak też obsługa sobie radzi z najdziwaczniejszym klientem? Albo jutro wygramy w loterii sto milionów euro i wykupimy sklep? To wszystko przecież jest możliwe.
W krajach o długiej tradycji kapitalizmu i dobrobytu cnotą jest – przynajmniej w klasie średniej – oszczędzanie wszędzie tam gdzie się da i kupowanie tylko tego, co potrzebne. Dlatego Polacy są często zdziwieni, że gdy wyjeżdżają do innych krajów, to zamożni ludzie wydają się im ubrani kiepsko i szaro. No, a przecież mogliby chodzić obwieszeni jak choinki, na wzór rosyjskich nuworyszy. Dlaczego tego nie robią? Ludzie naprawdę bogaci od pokoleń wychowują swoje dzieci tak, że nie wydają one kasy na głupoty, nie muszą się dowartościowywać czterdziestoma parami butów. Paris Hilton mogłaby być antyprzykładem, ale w Stanach są setki rodzin bogatych tak jak familia Hiltonów. Tyle, że w pozostałych dzieci normalnie studiują i pracują, więc jakoś o nich nie słyszymy. Ci nieszczęśnicy zaś ze Sweet Sixteen są pokazywani jako kuriozum, coś na kształt programu przyrodniczego o makakach.
Takie ocenianie ludzi po pozorach, i to ocenianie zwykle nieudolne, bo tenisówki delikwenta mogą być ze sklepu reklamowanego przez Kubę Wojewódzkiego, to chyba pozostałość z początku lat dziewięćdziesiątych. Jak zwykle jesteśmy ofiarami historii. W PRL dla pani naczelnikowej czy komendantowej to się trzymało pod ladą schab bez kości, a szaremu tłumowi rzucało wątrobiankę. Potem nagle od wszystkich możliwych towarów zaroiło się w sklepach i społeczeństwo się na nie rzuciło, żeby odreagować. Wszyscy chcieli dostać swój kawałek schabu. Stąd ta konsumpcja na pokaz, kupowanie dla przyjemności kupowania. Jeśli się do tego nie przyłączyłeś, to pewnie cię nie stać. I choć postanowiłam pognębić w tym felietonie jedynie obsługę sklepową, to dobrze wiem: tak głupio myślimy prawie wszyscy. Ja czasami też.
A na zakończenie z tego miejsca serdecznie pozdrawiam Billa Gatesa, który wszędzie chodzi w swetrze, oraz Marka Zuckerberga (twórcę Facebooka), "całorocznie" odzianego w klapki. Sorry, panowie, zostańcie w Stanach. W Polsce na zakupach bylibyście mile widziani najwyżej w kiosku Ruchu.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze