Adoptowane i kochane
SYLWIA KOWALSKA • dawno temuZ różnych powodów nie zawsze możliwe jest doczekanie się własnego potomstwa. Część par decyduje się wówczas na adopcję. Są też tacy, którzy adoptują dzieci, choć mogą mieć własne biologiczne. Miłość do adoptowanego dziecka nie przychodzi od razu. Zwykle trzeba trochę czasu by je pokochać.
Nowy człowiek w rodzinie to zamieszanie i zmiana dotychczasowego trybu życia. Matki, które posiadają zarówno dzieci adoptowane, jak i biologiczne, twierdzą, że nie ma różnic w ich stosunku do pociech. Ale trzeba dać czas zarówno adoptowanemu dziecku, jak i sobie na wzajemne zaakceptowanie innych zachowań w życiu codziennym. Podczas adopcji zawsze pojawia się jednak obawa większa niż zazwyczaj – na kogo wyrośnie moje dziecko?
Magda (34 lata, księgowa z Koszalina):
— Z mężem długo staraliśmy się o dziecko. Kiedy stwierdziliśmy, że skoro 8 lat leczenia nie przyniosło efektów, to już nie przyniesie, zdecydowaliśmy się na adopcję. Od roku mamy syna. Kiedy zabraliśmy go do domu, miał kilka miesięcy. W szpitalu pozostawiła go matka, alkoholiczka i narkomanka. Nikt przed nami tego nie ukrywał. Pojawiały się pytania, czy nie boimy się patologicznych genów Karolka. Ale zakochałam się w tym bobasie od pierwszego wejrzenia. Nie potrafiłam z niego zrezygnować tylko dlatego, że miał taką a nie inną matkę. Ojciec jest nieznany. Postanowiłam, że wielką miłością pokonam wszystko to co złe. Zresztą Karol nie może być zły, jest taki rozkoszny…
Nie zapomnę, kiedy pierwszy raz pojawił się u nas w domu. W swoim pokoiku. Miał i ma wszystko. Nie narzekamy z mężem na sytuację finansową. Znajomi mówią, że go rozpieszczamy. Ale dlaczego nie, tak go kochamy. On też bezgranicznie kocha nas. Jedyną osobą przeciwną adopcji Karolka była od zawsze moja siostra. Do tej pory niechętnie nas odwiedza i nie chce patrzeć na naszego syna. Dla mnie to bolesne, bo to przecież rodzona siostra, a Karol to nasz syn. Ale ona jest nieugięta. Zawsze mi wmawia, że Karol da nam jeszcze czadu, że wypłyną patologiczne geny. Że żadnymi prezentami tego nie odgonimy.
Czasem ona mnie przeraża. Z upodobaniem opowiada historię swojej koleżanki z byłej pracy. Podobno jej syn też był słodki, gdy go zaadoptowała. Miał wtedy roczek. Też go rozpieszczała, też kochała. Ale jego rodzice biologiczni byli alkoholikami i złodziejami. Siostra opowiada, że geny zwyciężyły. Mimo że ich syn zaczął studia i nie sprawiał wcześniej problemów, nagle już studiując zaczął pić. Prędko wylądował na komisariacie, bo został przyłapany na kradzieży w supermarkecie. Potem poszło szybko. Wyrok za kradzież auta, dwukrotna i za każdym razem nieskuteczna terapia w klubie AA…
Opowieści siostry, choć przerażające, nie wywołują we mnie poczucia winy. Nie zrobiłam źle adoptując Karolka. Nie wierzę, że będzie taki, gdy dorośnie. Na pewno tamci rodzice gdzieś popełnili błąd. Może niedostatecznie go kochali? Sądzę, że tłumaczenie iż do głosu doszły geny, są zbyt dużym uproszczeniem. Ale swoją drogą ciekawe na kogo wyrośnie nasz syn…
Beata (40 lat, właścicielka sklepu w Rzeszowie):
— Zawsze chciałam mieć fajny dom. Nigdy nie pragnęłam w nim dziecka, mąż tak, dziecko nie. Znalazłam faceta, który też dzieci nie chciał. No i mieliśmy przez lata fajny dom. Spędzaliśmy ciekawie czas, dużo podróżowaliśmy. Naprawdę było nam dobrze. Nie przejmowałam się ogólną opinią społeczeństwa, że rodzina bez dzieci to nie rodzina. Nam było dobrze i nie chcieliśmy nic zmieniać.
Gdy skończyłam 37 lat, coś we mnie pękło. Chciałam dziecka. Ale nie chciałam ciąży, pieluch, nieprzespanych nocy. Porozmawiałam z mężem. Po długich debatach zdecydowaliśmy się na adopcję. Czy to był przebłysk instynktu macierzyńskiego, czy zwykła fanaberia… Nie wiem. Ale stało się i półtora roku temu w naszym poukładanym domu pojawiła się czteroletnia Julka.
Ma wszystko czego chce. Miała od samego początku, ale… nie umieliśmy jej pokochać. I nie dlatego, że to nie nasze dziecko. Tylko dlatego, że to po prostu dziecko. Przeszkadza nam w dotychczasowym trybie życia. Jesteśmy dla niej mili, rozpieszczamy, chyba z wyrzutów sumienia. Ale nie ma miłości. Dla mnie to straszne, chyba jeszcze bardziej niż dla małej. Ona jest za mała by rozumieć pewne sprawy. Wie, że jest adoptowana, ale nie robi z tego problemu. Jest milutka, ale to wszystko co mogę o niej powiedzieć. Kiedyś spytała, czy się gniewam jak mówi do mnie mama. Zrobiło mi się jej żal. Może się nie gniewam, ale faktycznie źle się z tym czuję. Niektórzy ludzie nigdy nie powinni mieć dzieci.
Nigdy nie oddam Julki z powrotem do domu dziecka. Nie potrafiłabym być takim potworem. Ale cały czas czekam. Czekam aż pojawi się miłość… Przecież kiedyś musi. Wierzę w to.
Donata (27 lat, malarka z Warszawy):
— Wcześnie wyszłam za mąż. Pawła poznałam jeszcze w liceum. Miłość skończyła się ślubem, gdy tylko ukończyłam 18 lat. Szybko zaszłam w ciążę i urodziłam śliczną Amelkę. Byliśmy szczęśliwi. Jesteśmy nadal, ale sporo się u nas ostatnimi czasy zmieniło.
Moja mama pracuje w domu dziecka. Bywało, że jeszcze jako nastolatka chodziłam do niej, na przykład po klucze. Widziałam te wszystkie niechciane dzieci i zawsze strasznie ich żałowałam. Ponad rok temu poszłam z Amelią do mamy do pracy i zauważyłam płaczącą dziewczynkę. Podeszłam, by spytać co się stało, a ona przytuliła się do mnie i prosiła abym ją stąd zabrała.
Było trudno. Miesiące przekonywałam męża i córkę. Wreszcie ulegli. W tym czasie regularnie odwiedzałam tę dziewczynkę – Kasię. Podobno rodzice oddali ją, bo jej nie chcieli. Nie byli biedni, ani patologiczni. Po prostu pozbyli się jak niechcianej rzeczy!
Przeszliśmy już spotkania z psychologiem, warsztaty, testy. Sprawdzano nas pod różnymi względami. Najważniejsze było, czy mamy odpowiednie warunki mieszkaniowe, by przyjąć nowego członka rodziny. Spotkania z psychologiem bywały trudne, bo wiele od nas wymagał. Uważał, że trzeba wszystko poświęcić dla dziecka. Byłam spokojna, bo mamy już córkę i jakoś błędów wychowawczych nie popełnialiśmy.
Już niedługo finał. Kasia będzie z nami. Przygotowujemy się do jej przybycia, niczym do narodzin dziecka. Szykujemy jej pokój. Kupujemy ubrania. Sporo rozmawiamy z naszą córką, by nie czuła się zazdrosna, by w pełni zaakceptowała Kasię.
Kiedy Kasia skończy 18 lat, będzie mogła zwrócić się do sądu, aby poznać dane swojej biologicznej matki i decyzja w tej sprawie będzie należała do niej. Tego się obawiamy. Chyba jedynie tego. To taki strach, że wtedy Kasia może przestać nas kochać. A może to głupie obawy i wyszukiwanie sobie problemów. Przecież jesteśmy szczęśliwi!
Patrycja (38 lat, pielęgniarka z Gdyni):
— Mamy dwoje adoptowanych dzieci. Chcieliśmy wziąć jedno, ale nie mieliśmy serca rozdzielać rodzeństwa. Adoptowaliśmy je 6 lat temu, po wielu próbach zajścia w ciążę. Po szczegółowych badaniach okazało się, że mój mąż jest bezpłodny. To on pierwszy zaproponował adopcję.
Bardzo kochamy naszych chłopców. Nie sprawiają nam żadnych problemów, jakby byli wdzięczni za to, że zabraliśmy ich z domu dziecka, że mają normalną, pełną, kochającą rodzinę. Choć nie powiem, czasem jest ciężko. I to za sprawą… innych dzieci. Dzieci w podstawówce i gimnazjum potrafią być okrutne. Oczywiście szybko dowiedziały się o tym, że chłopcy są adoptowani i zaczęło się… Jak nie jeden, to drugi przychodzi spłakany ze szkoły. Słyszą na przykład, że są gorsi, wzięci ze śmietnika. Nie raz chodziłam na rozmowy do szkoły.
Kiedyś na wycieczce „koledzy” puścili im jakiś horror o adoptowanym dziecku, które okazało się mordercą i zwyrodnialcem. Jak tak można? To uroczy chłopcy, grzeczni, ale potwornie upadlani przez swoich rówieśników.
Nie nosiłam was pod sercem, ale w sercu - mówię moim synkom. Pomyliliście brzuszki i musieliśmy was szukać po całym świecie - mówi do nich mąż. To im pomaga. Nie przypuszczałam, że tak wielkim uczuciem można obdarzyć adoptowane dzieci.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze