Gotując wykwintnie czujemy się lepsi!
MONIKA SZYMANOWSKA • dawno temuDobry program kulinarny jest jak pokaz haute couture, światowy salon samochodowy czy apetyczna scena miłosna w marmurowej wannie. Mamy ochotę na coś lepszego, coś z klasą. A na pewno szybciej wyczarujemy wykwintne danie we własnej kuchni, niż kupimy sobie jacht. Gotując wykwintnie czujemy się lepsi!
Kiedy przeczytałam, że Wojciech Basiura przygotowuje odświętną kolację z okazji przyjazdu do Polski prezydenta USA i innych wielkich osobistości, a w związku z tym odczuwa ogromną tremę, moja pierwsza myśl była niska i brzydka: nie ściemniaj, tylko przyznaj, kto ci to załatwił! Wyścig do stołu Obamy musiał być zaiste morderczy. Zreflektowałam się jednak po chwili. Fenomenu medialnego, jakim stało się gotowanie i gotujące osobowości, nie można ignorować. I właściwie z jakiej racji Obama miałby wcinać anonimowe pyzy czy flaki, przecież polska kuchnia może się pochwalić czymś więcej. Niechaj ugotuje je choćby taki Amaro!
Do chwili odejścia mojej babci gotowanie było dla mnie fascynującym przedstawieniem, a jedzenie – przyjemnością. Kuchnia babci była prosta i nieskazitelna, pamiętam, że nikt z obecnych przy stole nie sięgał nigdy po sól czy inne przyprawy, smaki były idealnie wyważone bez wagi. Hipnotyzowało mnie wałkowanie ciasta na makaron, przeplatanie faworków, nadziewanie kurczaka. Znalezienie w spiżarni „idealnego” słoika ze śliwkami w occie było przygodą.
Dziś jestem osobą, która przypala wodę. Pomysł, by wyciągać stolnicę w celu ugotowania zwykłego rosołu, wydaje mi się absurdalny. Szkoda mi czasu na kucharzenie, jest tyle innych rzeczy, na które brakuje doby… Stosuję dietę wzrokową – codziennie kupuję w sklepie to, co akurat mi się podoba, przy czym częściej jest to ciemna bułeczka, jogurt i kawałek ryby, niż szparagi lub awokado. Myślę, że potrafiłabym skopiować każdą z babcinych potraw z pamięci, ona jednak spędzała w kuchni większość dnia, a mnie to pomieszczenie ani trochę nie ciągnie.
Chochle w dłoń!
Skacząc po kanałach telewizyjnych odnoszę wrażenie, że jestem w mniejszości. Na blogu kulinarnym naliczyłam łącznie prawie 80 tytułów programów o gotowaniu, emitowanych we wszystkich dostępnych stacjach. Ich dramaturgia bywa o niebo lepsza niż smutny festiwal filmowych powtórek, o debatach politycznych szkoda nawet wspominać. Wszyscy rwą się do garów.
Gdyby programy te nie były oglądane, to chyba by je zlikwidowano? A gospodarze autorskich show są gwiazdami, czasem jaśniejszymi niż muzycy czy aktorzy (którzy też masowo biorą się za pichcenie, dziś to widocznie nobilituje i daje kasę). Zachowują się jak bohaterowie magicznych pokazów, każdy ma swój indywidualny styl i upodobania — nierzadko jawnie sprzeczne z nawoływaniami dietetyków. Zerkam z uśmiechem na telewizję śniadaniową, gdzie w jednym wielkim studiu zwiewna instruktorka fitnessu prezentuje ćwiczenia na płaski brzuszek, a tuż obok na płycie kuchennej skwierczy coś smakowitego w sadzawce gęsiego smalcu…
Zamiast Hitchcocka, czyli kuchenne rewolucje w żołądku
Grupa programów kulinarnych, która mnie osobiście kompletnie nie relaksuje, to oczywiście ta, gdzie szuka się najsłabszego ogniwa. Przedsiębiorczość i współzawodnictwo wdarły się również do kuchni, wszczynając bezpardonową walkę na patelnie. W „Top Chef” czy „Hell’s Kitchen” nie wystarczy umieć gotować (może to wręcz liczy się najmniej?) – trzeba dobrze biegać na setkę i być mocnym w gębie. Nie wiem, jak można dobrze trawić po obejrzeniu czegoś takiego. To jakby zaprzeczać idei zdrowego żywienia i radosnego biesiadowania. Przecież miało być p-o-w-o-l-i…
Odruch „cofki” mam również na widok Magdy Gessler, przeraża mnie zresztą cały jej klan, z różnych powodów… Nie wnikam, czy programy naprawcze o kiepskich knajpach są fingowane czy opisują autentyczne miejsca – dziwię się, że właściciele i pracownicy jakiegokolwiek lokalu są w stanie utrzymać talerz zupy w dłoniach po wizycie tej niegrzecznej, naburmuszonej, ujadającej „damy”. Kłanianie się jej w pas z wdzięczności jest tym bardziej niewiarygodne.
Kuchenne soft porno
Zastanawiałam się nie raz, jaki jest cel programów o gotowaniu. Jeśli słyszę, że najlepsze składniki do określonych dań mam zakupić w konkretnym supermarkecie, to sprawa staje się oczywista. Podobnie, gdy gospodarz ma na dole ekranu napisane, jaką i gdzie prowadzi restaurację. Jest też działanie podprogowe: telewizja kulinarna napędza popyt na estetyczne meble kuchenne, dobry sprzęt agd, piękne przedmioty do dekoracji stołu itd. Pragniemy mieć najlepsze garnki, wyczarować w nich cuda i wzbudzić zachwyt przyjaciół zaproszonych na kolację.
Ale nie, to nie może być tylko i wyłącznie biznes, widzowie nie daliby się aż tak ogłupić. Wydaje mi się, że jest tu jakieś działanie „kaszpirowskie”. Dobra gawęda kucharza opisującego swoje kolejne czynności sprawia, że zapachy wydostają się z ekranu do naszych mieszkań i pobudzają zmysły. Wspaniałe widowisko, podobnie jak kiedyś u mojej babci, szkoda, że nie gotowała do kamery… Rodzi się w człowieku żądza, której nie zaspokoi zwykła pajda chleba z margaryną i pomidorem.
Głód to jeden z najważniejszych popędów, lecz przyjemność bycia sytym może mieć różne natężenie. Dobry program kulinarny jest jak pokaz haute couture, światowy salon samochodowy czy apetyczna scena miłosna w marmurowej wannie. Mamy ochotę na coś lepszego, coś z klasą. A na pewno szybciej wyczarujemy wykwintne danie we własnej kuchni czy szarpniemy się na wieczór w dobrej restauracji, niż kupimy sobie jacht. I chyba to jest w tym wszystkim sympatyczne, rozluźniające, poprawiające nastrój pośród codziennej szarpaniny.
Zdjęcia: Akpa
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze