Serialoza
URSZULA • dawno temuNo i stało się - mnie i sporą ilość moich znajomych opanowała tajemnicza choroba. Jej objawy stają się szczególnie uciążliwe na wiosnę, kiedy normalni zdrowi ludzie wychodzą z domu na spacer, napić się piwa ze znajomymi i poflirtować z przedstawicielami płci przeciwnej. W przypadku tych zarażonych jest to całkowicie niemożliwe, gdyż większość życia muszą spędzać w domowym zaciszu chowając się przed światem. Czy to choroba zaraźliwa? Tak, i to bardzo.
Chociaż rozpoczyna się niewinnie.
Na przykład tak, że któregoś miłego wieczoru popijacie sobie z przyjaciółką winko i zastanawiacie się, jakby tu miło spędzić wieczór we dwie. I nagle ona wpada na pomysł, żeby obejrzeć kilka odcinków takiego serialu, co to słyszała od znajomych, że jest fajny. Na początku kręcisz nosem, bo słowo serial kojarzy ci się wyłącznie z „Dynastią”, „Modą na sukces” albo „M jak miłość”, ale w końcu włączacie ten pierwszy odcinek „Dextera”, „Dr. House’a”, „Czystej krwi” albo „Gotowych na wszystko”. I nagle orientujecie się, że już nie jest wieczór, tylko południe następnego dnia, wokół kanapy walają się cztery puste butelki po winie, a wy z przekrwionymi oczami włączacie właśnie czwarty odcinek drugiego sezonu. Po obejrzeniu całego wyłączacie komputer, odsypiacie nieprzespaną noc i wszystko niby wraca do normy. Ale to tylko pozory.
Serialoza nie poddaje się tak łatwo. Prędzej czy później znowu daje o sobie znać. Tym razem w nieco mniej spektakularny sposób. Wieczorem po ciężkim dniu pracy myślicie sobie: „No dobrze, obejrzę sobie odcinek. Ale tylko jeden mały.” I teraz scenariusze są dwa. Albo od razu powielacie poprzedni scenariusz, co oznacza, że macie skłonności do uzależnień i wpadliście w serialozę szybko i od razu po uszy, a w takim wypadku jednym sensownym wyjściem z sytuacji będzie wyrzucenie komputera przez okno albo przywiązanie się na miesiąc do kaloryfera, bo inaczej przepadłaś siostro/przepadłeś bracie na zawsze.
Jednak dużo groźniejszy jest inny scenariusz. A mianowicie taki, że rzeczywiście oglądamy sobie przez miesiąc lub dwa spokojnie codziennie wieczorem jeden odcinek. Jeden, niewinny, malutki, w nagrodę za wszystkie wykonane tego dnia obowiązki. I niby wszystko wydaje się być w najlepszym porządku, ale jakoś tak stopniowo okazuje się, że właściwie wieczorami już nie czytamy książek ani nie oglądamy filmów, nie uprawiamy seksu, nie wychodzimy na piwo z przyjaciółmi, na kawę z koleżankami i kłótnie z rodzicami, bo dużo droższy naszemu sercu jest ten jeden jedyny wieczorny odcinek. Że nawet jeżeli zmusimy się i jednak wbijemy się w wyjściową kieckę, pomalujemy oko i wyjdziemy na jakąś super imprezę do wypasionego klubu, to zamiast szaleć na parkiecie, stoimy przy barze z rozwodnionym drinkiem w ręku i czujemy w sercu głęboki smutek, że jednak nie wybraliśmy łóżeczka, piżamki i odcinka. Że właśnie teraz, kiedy my radośnie marnujemy czas, wypijając kolejną whisky, w świecie naszego serialu omijają nas wielkie, wzruszające i mrożące krew w żyłach wydarzenia. Bohaterowie kochają, nienawidzą, rodzą się, umierają, dokonują przełomowych odkryć, sprawdzają siłę swoich charakterów. Po angielsku zmywamy się więc z imprezy i czym prędzej pędzimy do domu na tete-a-tete ze swoim odcinkiem.
Ten stan z czasem pogłębia się. Trudno to zauważyć, bo przecież nie zaniedbujemy swoich obowiązków. Dzielnie chodzimy do pracy, przykładnie podajemy mężowi kolację, ale tak naprawdę myślimy tylko o jednym — żeby jak najszybciej dopaść komputera. Rozmowy na tematy inne niż serial właściwie przestają mieć znaczenie. Co nas obchodzi, że przyjaciółkę rzucił chłopak, kiedy bohaterka serialu to ma dopiero problem, ponieważ kochają się w niej naraz dwa wampiry i wilkołak? Po co dyskutować o tym, że koledze ukradziono rower, podczas kiedy bohater serialu właśnie rozszyfrowuje międzynarodowy spisek mający na celu całkowitą likwidację raz i na zawsze państwa USA? Ale najgorsze jest to, że znajomi zupełnie nas nie rozumieją. Wcale ich nie interesują nasze wielogodzinne rozważania o tym, czy Betty jest nieszczęśliwa, dlatego, że Don był dla niej niedobry, czy też dlatego, że nigdy nie zbudowała sobie własnego życia. Ani o tym, czy Hanna nie może się ogarnąć, ponieważ cierpi na chorobę psychiczną, czy też dlatego, że ma trudne relacje z rodzicami (zwłaszcza z matką). Więc jakoś tak naturalnie wychodzi, że po prostu przestajemy się kontaktować z tymi niewdzięcznymi osobami, których wcześniej nazywaliśmy swoimi przyjaciółmi. Niezbędne do życia wsparcie znajdujemy w internecie, gdzie ludzie tacy jak my łączą się w grupy i mogą spędzać całe dnie dyskutując na te tematy. Dyskusje oraz ten najważniejszy w życiu wieczorny odcinek (który w międzyczasie niepostrzeżenie zmienił się w dwa, a okazjonalnie nawet trzy) zajmują nam właściwie całe noce.
I kiedy rano jak normalni obywatele idziemy do pracy, my — ludzie, których dopadła serialoza — cery mamy blade, przekrwione oczy zasłaniamy przed wiosennym słońcem ciemnymi okularami. Nie robią na nas wrażenia pierwsze listki, ćwierkające ptaszki, na pewno się w nikim nie zakochamy. Nie ma dla nas ratunku.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze