Jedzeniowy lans
URSZULA • dawno temuMimo szalejącego kryzysu Polska się bogaci i nikt już nie uważa niedzielnej wizyty w Pizza Hut za szczyt luksusu. Nadeszła era foie gras, przegrzebków, muli mariniere i zupy z homara. I to nie tylko w telewizji, ale i pod strzechą. Wesołych lanserskich świąt!
Jeszcze nie dawno wszyscy moi znajomi zamawiali w knajpach piwo z sokiem w specjalnej promocji 3 w cenie 1, a jeżeli chodzi o jedzenie na mieście, to jasne było, że nie podskoczysz wyżej kebaba, chińczyka albo zapiekanki z którejś z budek przy dworcu (a w każdej zapiekanka miała unikatowy autorski smak!). W domu zaś królowały potrawy niemalże rodem z kuchni studenta z Wrocławia, który postanowił przeżyć miesiąc za 31 złotych, czyli kasza gryczana z jajkiem, makaron z sosem z pomidorów z puszki i wszelkiego typy kupnych pierogów i naleśników. I nie wynikało to raczej z braku środków finansowych — nie byliśmy już studentami. Po prostu traktowaliśmy jedzenie tylko i wyłącznie jako niezbędny do życia element, nikt nie miał siły ani ochoty jakoś szczególnie się nad nim roztkliwiać, nikt nie śnił po nocach o tym, żeby Magda Gessler nakarmiła go foie gras. Gotowanie i kuchnia kojarzyły się wyłącznie z mamą, która w pocie czoła i dziwnie pachnących oparach szykuje rosół i schabowe na niedzielny obiad (w sam raz na kaca), za co ją bardzo kochamy. Minęło kilka lat i sytuacja uległa drastycznej przemianie.
Jak i kiedy stało się tak, że nagle nie jestem już zapraszana przez znajomych na wspólne szalone wypady na miasto albo jajecznicę z byle czym na śniadanie, tylko na wykwintne kolacje? I to na takie, że gospodyni wcześniej przysyła menu (sałatka z wędzoną piersią kaczki, awokado, cytrusami, sosem maślanym i nasionami granatu, consomme z ryb, tortiglioni alla pizzaiola i tarta leodyjska z jabłkami), przy czym zaznacza, jakie wino należy przynieść, żeby jak najlepiej dopełniało smak potraw (i tego wina nie można kupić w Biedronce)? Dlaczego nagle, kiedy idę ze znajomymi na miasto zwykle pada hasło: Znam fajną knajpę z dobrym regionalnym piwem o smaku mięty z czekoladą albo Wiem, gdzie dają dobre whisky za jedyne 35 złotych? Na lunche trzeba umawiać się w lanserskich piekarniach, w których bułka tarta kosztuje 7 złotych albo w knajpach z hamburgerami z wołowiną sprowadzaną z Japonii i chutneyem z mango. Dlaczego niedzielne poranki wszyscy znajomi umawiają się na eco bazarki, gdzie można tanio ustrzelić dynię Uchiki Kuri z wyspy Hokkaido, pęczek endywii albo radicchio rosso w sam raz na niedzielny obiad? Jak to się stało, że nie można już umówić się z dziewczynami na oglądanie serialu przy martini i chipsach, tylko trzeba od razu własnoręcznie lepić sushi? Lubię czasem zjeść jakiś przysmaczek w fajnej restauracji, lubię też co nieco ugotować (byleby nie codziennie i byleby nie był to kotlet), ale mam wrażenie, że moich znajomych ogarnął ostatnio totalny kulinarny szał. Jak do tego doszło?
Pierwsza odpowiedź, która nasuwa się sama, jest taka, że po prostu jesteśmy już starzy. Dwudziestokilkuletni lekko wstawiony browarem hipster z brodą utytłaną sosem z kebaba (średnio ostrego) jakoś ujdzie w wielkomiejskim tłoku, ale kto takie rzeczy widział po trzydziestce? Jesteśmy już starzy, nie dla nas miejskie całonocne eskapady, ale czas czymś zająć trzeba, a że i tak codziennie trzeba coś zjeść, to czemu nie połączyć tych dwóch rzeczy w jakąś przyjemną całość? To z pewnością jest dobre wyjaśnienie przyczyn wszechobecnego jedzeniowego lansu, ale nie jedyne. No bo w końcu są też inne rzeczy, którymi może się zająć znudzony dorosły, jeżeli tylko posiada jakieś minimalne fundusze na zbyciu. Na przykład szydełkowanie, ogrodnictwo, decoupage.
Moim zdaniem na wzrost kulinarnego apetytu wśród Polaków decydujący wpływ miał nagły wysyp telewizyjnych programów o jedzeniu, poczynając oczywiście od ciskającej nożami z wściekłości na widok pizzy w menu Magdy Gessler. Potem pojawiały się też inne programy — Ugotowani, podczas którego przypadkowi ludzie musieli zapraszać się na kolacje i zaskoczyć gości jakimś wystrzałowymi potrawami o wiele mówiących nazwach: Jesień w Central Parku i Sarna w Wielkim Mieście, no i ostatnio przebój sezonu, który z wypiekami na twarzy oglądały nawet moje koleżanki, którym szafki w kuchni służą wyłącznie do przechowywania butów, a mianowicie Masterchef. W tym oto fantastycznym programie uczestnicy muszą mierzyć się ze swoimi słabościami i gotować wyszukane potrawy pod presją bezlitośnie upływającego czasu i surowym okiem jury i z jakichś tajemniczych przyczyn jest to dla przeciętnego Polaka bardzo emocjonujące.
Więc kiedy przeciętny przedstawiciel polskiej klasy średniej przygląda się niemalże co wieczór temu telewizyjnemu kulinarnemu szaleństwu z carpaccio z miecznika i bezą w sosie malinowym w rolach głównych, nie może potem spojrzeć sobie w lustrze w oczy, jeżeli zaplanował na obiad fasolkę po bretońsku (i to w dodatku ze słoika). No bo jak to tak — wygodny dom pod miastem jest, meble ładne są, jeep w garażu porządny stoi, człowiek potrafi się elegancko ubrać, no i co on będzie do tego jadł fasolkę z kapustą? Na osobistą kucharkę nie wszystkich jeszcze stać, więc w dobrym tonie jest nakupować książek Nigelli Lawson albo skończyć jakiś szybki kurs gotowanie, najlepiej internetowy i już można na przeróżnych towarzyskich spędach wymieniać gotowanie jako swoje najważniejsze hobby tuż obok gry w squasha i egzotycznych podróży.
No i co? No i dobrze! To znaczy, że mimo szalejącego kryzysu Polska się bogaci i nikt już nie uważa niedzielnej wizyty w Pizza Hut za szczyt luksusu. Nadeszła era foie gras, przegrzebków, muli mariniere i zupy z homara. I to nie tylko w telewizji, ale i pod strzechą.
Wesołych lanserskich świąt!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze