Nierzeczywiste Ubud
KATARZYNA GAPSKA • dawno temuPrzeczucie, że niedługo będę w Ubud, mieście na indonezyjskiej wyspie Bali rosło proporcjonalnie z ilością przeczytanych lektur. Książka Elizabeth Gilbert „Jedz, módl się, kochaj”, „Córeńka” Wojciecha Tochmana i „Indonezja, czyli kwiaty we włosach” Ewy Zagawy utwierdzały mnie w balijskiej obsesji. Książki różne, lecz spięte wspólną geograficzną klamrą, w której odbija się wielki, pełen sprzeczności kraj, zamieszkana przez duchy wyspa Bali i miasto, gdzie dźwięki gamelanu towarzyszą koguciemu pianiu.
Portale podróżnicze na wpisanie zapytania o balijskie atrakcje reagują wypluciem monotonnych postów. Ubud, Ubud, Ubud, bezwzględnie, koniecznie, jedynie. Planując pierwszy nocleg na Bali posłusznie zakreślam na mapie właśnie to miejsce. Taksówka wiezie mnie z lotniska krętą, wąską drogą. Drzewa fantazyjnie wyginają nad nią konary. Mokre od wieczornego deszczu dają przedsmak niezwykłości.
A potem? Noc duszna od upału zmieszanego z zapachem roślin, głośna od ptasich rozmów i pełna tańczących na ścianie cieniów. Nad ranem, w porze karmienia bogów i demonów zastanawiam się, czy to na pewno były cienie. U wejść do domów, świątyń, hoteli i sklepów stoją kwadratowe „talerzyki” wycięte z bananowego liścia, na nich ryż, kokos, czasami ciasteczko. To strawa dla złych duchów. Niech najedzą się i nie wchodzą do domów. Stawiane wyżej kwiaty, owoce i kadzidła przynależą bogom. I choć poranek w Ubud pachnie realnie, to do końca realny nie jest.
Wystarczą godziny bym zrozumiała, dlaczego ludzie z całego świata potrafią spędzać w tym miejscu długie miesiące. Niektórzy przeprowadzają się na stałe i otwierają galerie, kawiarenki, wtapiają się w tłum artystów. Bo Ubud to ich miejsce. Chyba w każdej rodzinie jest malarz, rzeźbiarz, lalkarz, tancerz lub pieśniarz. Z dala od centrum ciągną się warsztaty wytwarzające lampy, batikowe obrusy i pościele, obrazy, meble i wszystko, co tylko może stworzyć artysta rzemieślnik, a co potem jest w stanie kupić turysta. Im bliżej centrum tym więcej sklepików z pamiątkami i samochodów. Lecz choć turystów tu dużo, wystarczy skręcić w boczną uliczkę, by nie spotykać nikogo poza Balijkami ubranymi w koronkowe bluzki lub natrafić na małe gospodarstwa z wrzeszczącym ptactwem i szarym bawołem.
Okoliczne wzgórza otoczone malowniczymi wąwozami i błyszczącymi w słońcu mokrymi tarasami ryżowymi przyciągają piechurów i rowerzystów. Na eksplorację okolicznych wiosek i urokliwych zakątków potrzeba wielu dni, lecz tygodni potrzeba na odwiedzenie wszystkich tutejszych świątyń i muzeów. Obok okazałych, zachwycających architekturą Pura Gunung Kawi, czy Pura Tirtha Empul pełno tu urokliwych małych świątyń znajdujących się przy domach. Zwabiona interesującym posągiem, ptakami w klatce lub dźwiękiem muzyki zapędzam się na prywatne podwórka. Trudno tu odróżnić dom od świątyni. Trudno o niezadowolenie na twarzy mieszkańców. Uśmiech należy się nawet intruzom. Ubud jest małe, jaki i cała Bali, lecz wielkie skalą artyzmu i uroku.
Spacerując plątaniną uliczek natrafiam na grupki mężczyzn pracujących w świątyni. Trwają przygotowania do kremacji, największej balijskiej ceremonii. Ponieważ spalone ma być ciało zasłużonej dla całej wyspy persony, oprawa artystyczna ma przyćmić doskonałością wszystkie inne. Kilkunastu mężczyzn pracuje przy wykonaniu naturalnych rozmiarów figur byków. Powstaje bambusowy szkielet wypełniony styropianem, na który naciąga się jaskrawoczerwony materiał. Każda figura ma dopracowany najmniejszy szczegół – oczy, zęby, pazury. W innej świątyni piętrzą się kosze, złote papierowe korony, lektyki. Setki elementów, które wezmą udział w ostatnim pochodzie zmarłego i spłoną w ciągu pół godziny. Tygodnie pracy całej społeczności. Być może lata oszczędności krewnych. Dokłada się każdy. Jedni przynoszą orzechy kokosowe, inni papier, kolejni owoce i pieniądze. W świątyniach znaleźć można listy z podziałem obowiązków.
Przy pałacu Puri Saren Agung, siedzibie władców, powstaje bade, wysoka wieża symbolizująca kosmos a za nią długie na kilkaset metrów podium, na którym umieszczone zostanie ciało zmarłego. Stukot młotków w dłoniach kilkudziesięciu mężczyzn wieczorem przechodzi w metaliczne dźwięki gamelanu.
Zmierzch to pora rozpoczęcia tańców w świątyniach. Chór stu męskich głosów z transowego tańca kecak miesza się z groźnymi pomrukami Baronga dobiegającego z innej świątyni i żeńską orkiestrą z kolejnej. Nocą po ulicach przemykają kobiety ze złotymi kwiatami we włosach.
Siedząc w knajpce, która od pierwszego pobytu stała się ulubiona, rozpoznaję stałych bywalców. Nauczycielkę z Australii, piękną starszą kobietę z Niemiec, piegowatą Amerykankę z zapałem opowiadającą o zajęciach jogi. Łatwo się tu człowiek przyzwyczaja.
Ubud, to jedno z niewielu miejsc, gdzie wszystko wydaje się urzekające. Brzuchate, porośnięte mchem i przystrojone kwiatami hibiskusa posągi, nieprzyzwoicie obżarte bananami małpy w Monkey Forest, kwiaty lotosu w świątyni, dźwięki gamelanu wibrujące w powietrzu wraz z dymem kadzideł.
Ostatnia kawa na tarasie nadchodzi zbyt szybko. Noc jeszcze. Nietoperze latają nad głową, jakby chciały się pożegnać. Koguty ćwiczą gardła przed decydującym koncertem o świcie. Taksówka jedzie na lotnisko przez śpiące miasto. Byłam w Ubud, czy mi się to przyśniło?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze