"Zaułek szkieletów", Ian Rankin
ŁUKASZ ORBITOWSKI • dawno temuNazwanie „Zaułka szkieletów” Iana Rankina powieścią nieudaną byłoby co najmniej krzywdzące. Mamy do czynienia z przyzwoitym czytadłem, z inteligentnie (choć nie błyskotliwie) prowadzoną akcją i głównym bohaterem, który da się lubić. John Rebus jest takim ucywilizowanym Philipem Marlowe, pozbawionym egzystencjalnego rozdarcia. Co prawda wciąż chleje i jest zdeterminowany, by odkryć prawdę, ale w stosunku do kobiet okazuje się już dziecięciem szczęsnych czasów politycznej poprawności.
Z okładki spogląda na mnie facet w czerni i bieli – ma inteligentne oczy, wykrzywione usta, twarz spowijają mu półcienie, brodę porasta szczecina. Znać, że bystrzaka, co wypić też umie. To, razem z nazwiskiem bohatera, którego ten facet stworzył (brzmi ono Rebus), sugeruje, że „Zaułek szkieletów” to w istocie wielki festiwal sprytu, łamigłówek niepozwalających zasnąć, wieloznacznej gry i tym podobnych. To, co znajduje się na okładce – od obrazka na pierwszej stronie, przez tytuł, a czasem i do zdjęcia, biografii autora — nie ma jednak najczęściej nic wspólnego z treścią.
Tak jest i tym razem, choć nazwanie „Zaułka szkieletów” Iana Rankina powieścią nieudaną byłoby co najmniej krzywdzące. Mamy do czynienia z przyzwoitym czytadłem, z inteligentnie (choć nie błyskotliwie) prowadzoną akcją i głównym bohaterem, który da się lubić. John Rebus jest takim ucywilizowanym Philipem Marlowe, pozbawionym egzystencjalnego rozdarcia. Co prawda wciąż chleje i jest zdeterminowany, by odkryć prawdę, ale w stosunku do kobiet okazuje się już dziecięciem szczęsnych czasów politycznej poprawności. Wyobcowany prywatny detektyw włożony przez Chandlera do zadymionego biura został zastąpiony przez rzutkiego policjanta z problemami emocjonalnymi i obowiązkowym cugiem do procentów.
Rebus jako mutacja bohatera chandlerowskiego jest rzeczywiście interesujący, a dla czytelnika, który nie lubi takich spraw roztrząsać – zwyczajnie ludzki i sympatyczny. Z przyjemnością śledzimy jego zmagania, kibicujemy mu, czekamy, aż nas zaskoczy. Za to sama metoda budowania intrygi przez Rankina nieco zawodzi. Ten facet jest bowiem błyskotliwy przez potęgowanie, uwielbia mnożyć wątki, postacie, by jakimś cudem połączyć je w finale. Na ramy konstrukcyjne „Zaułka szkieletów” składają się: poszukiwania dziewczyny, która zaginęła, a jej siostra została parę lat wcześniej zgwałcona i odebrała sobie życie; śmierć jej gwałciciela, który akurat wyszedł z mamra, a był takim draniem, że mało komu zadrżałaby ręka; dwa szkielety znalezione w piwnicy w Edynburgu; ciemne sprawy właściciela lokalnego klubu z panienkami; sytuacja nielegalnych emigrantów w Szkocji ze wskazaniem na nielegalne kanały przerzutowe oraz trupa, od którego wszystko się zaczyna.
Sporo, prawda?
To dobrze, że Rankin nie poddaje się modzie. Próżno u niego szukać rozdziałów na półtorej strony, liniowej fabuły napędzanej stereotypem, postaci zredukowanych do góra dwóch cech i tak dalej. Wymaga od czytelnika skupienia, zanurzenia się w opisywanym świecie, wreszcie — pamięci, by nie zgubić się przy trzydziestym nazwisku i setnym wydarzeniu. Niestety – królicze rozmnożenie wątków raczej nie służy lekturze, ale zagubieniu, do tego rozciągnięcie powieści na prawie pięćset stron drobnego druku osłabia radość odkrywania tajemnic w zakończeniu. Być może to efekt zamierzony – przy ostatnich rozdziałach człowiek sam może poczuć się jak inspektor Rebus umordowany dziesięciodniowym śledztwem, podejmujący próby ułożenia zbyt wielu faktów w skacowanej głowie. Rankin na szczęście nadrabia dialogami i sensownie nakreślonym tłem Edynburga.
Z drugiej strony podoba mi się wiara Rankina, że gdzieś jest człowiek, któremu się nie spieszy, a wręcz przeciwnie – lubi siąść sobie z kryminałem, czytać sobie niespiesznie, popijając whisky, koniecznie szkocką. Zresztą być może słynne jesienne wieczory są dłuższe, niż mi się zdaje. Jeśli tak, parę z nich można poświęcić na przygody z inspektorem Rebusem.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze