Poczta sentymentalna
JOANNA BUKOWSKA • dawno temuW tym starym pudle (dysk C nazwałam trupem), w tej poczcie więcej jest niż w pamiętniku, który prowadziłam nieprzerwanie przez jakieś siedem lat od podstawówki. I nie tylko przypomina mi to chwile radosne, smutne, melancholijne i jakieś tam jeszcze żenujące, ale jak to czytam, to widzę siebie, Joasię Bukowską, przed trzema laty dajmy na to, a to z czegoś głupio ucieszoną, a to trochę jakby nostalgiczną.
Przeglądnęłam sobie swoją pocztę internetową. Całą. Nie wiem, gdzie się to mieści, ale prawdopodobnie w jakichś tam komputerowych czeluściach, dość, że większość niekasowana, ta od znajomych szczególnie – do wysyłana, od przychodząca, a nawet część roboczej. Ponieważ ostatnio dysponuję jakimś bajeranckim telefonem komórkowym z aparatem, któregoś dnia pomyślałam, że warto by robić sobie codziennie rano zdjęcie, a potem patrzeć, jak się człowiek starzeje. Po przeglądnięciu poczty jednakowoż uznaję to za niepotrzebne.
Poszłam do starej przyjaciółki (nie taka ona stara, tyle że się poznałyśmy przed laty chodząc na francuski do Instytutu Francuskiego, a właściwie uciekając razem z tego francuskiego bezustannie, ona miała trzynaście, ja czternaście lat), no więc poszłam sobie do niej, ona teraz Szanowna Pani Redaktor, związana z Wariatem Montażystą Pracoholikiem (w łazience mu powiesiła artykuł o pracoholikach, on czyta, ale nie rozumie), no więc – poszłam do niej na winko, a ona mi mówi, że ma niespodziankę, bo znalazła coś i wyciąga stary poszarpany notesik. Jak ci przeczytam, to umrzesz, powiada, więc przezornie najpierw się przeżegnałam, a potem zamieniłam się w słuch. 17 marca 1989 – zaczęła ona – uciekłyśmy z Joanną z francuskiego. I tak dalej. Nieomal każdy szczegół z naszego życia wtedy; co robiłyśmy, gdzie poszłyśmy, w kim się kochałyśmy i jak któregoś wieczoru poszłyśmy do teatru po raz pierwszy w życiu zakładając obcasy i nogi nas bolały, więc wracałyśmy boso. Tyle razy oglądałam album ze zdjęciami z tego okresu, przypominałam sobie to i tamto, ale w tych zapiskach tyle zapomnianych zdarzeń!
Taką rzecz Wam opowiem o moim byłym narzeczonym (ciągle mam jakichś byłych). Zanim go poznałam, widziałam go na zdjęciach z jakiejś imprezy i kompletnie nie zwróciłam uwagi, nie zawiesiłam oka, nic. Mało tego: poznaliśmy się i nadal mi się nie podobał. Mało tego jeszcze: zadzwonił i chciał się umówić, i ja najpierw nie bardzo, a w końcu, że owszem, że no dobrze i tak dalej, rozumieją Państwo, nie miałam przekonania, ale w końcu się spotkaliśmy. Nie chcę tu opowiadać historii o jego głębokiej duszy, bo wcale nie miał głębokiej duszy. Rzecz w tym, że ten facet, na którego fizys za pierwszym razem kompletnie nie zwróciłam uwagi, okazał się być – no właśnie: nie głęboki, superinteligentny, czy coś tam, tylko po prostu: ostatecznie szalenie spodobał mi się właśnie fizycznie. Dotąd tego nie rozumiem. A może to było tak, że na zdjęciach, czy przy pierwszym, pobieżnym kontakcie, po prostu był. A potem – zaczął wysyłać feromony. Podobnie chyba mój dziadek Józef, birbant i hulaka, o którym kiedyś wspomniałam. Noszę jego zdjęcie w portfelu i pokazuję czasem. Koledzy chichoczą, dziadek sztywny pod krawatem, ale błysk w oku ma i uśmiech Mony Lisy chytry. Jak już kiedyś pisałam, raz w życiu mi się udało go widzieć – w trumnie. Nic by mi to zdjęcie nie mówiło, bo wcale nie jest na nim taki fajny, ale wiem po trosze jaki był – nie tyle z opowieści babci, bo ta całe życie narzekała, czemu nie wyszła za Jana, Władysława, Kazimierza (babcia miała siedemnastu starających się, choć nie była piękna – mówi o nich przed każdymi świętami lepiąc uszka do barszczu wigilijnego), kontynuujmy, – więc nie tyle z opowieści babci, co z listów, które do niej pisał – uroczy łobuz.
Nie ufam zdjęciom. Zdjęcie daje pojęcie, jak człowiek wygląda, a dla mnie człowiek w ogóle nie wygląda, jeśli go nie znam. To, co się nagle zaczyna wydawać w drugim człowieku fascynujące, to nie, że ma pysk taki czy siaki, ale jak chodzi, pachnie, mówi. Jego gesty, śmiech, takie tam pierdoły. I naprawdę nie chodzi mi o odkrywanie intelektu, czy duszy, to znaczy oczywiście też, ale zdjęcie ma nam niby pokazać, jak ktoś wygląda. No to jak wyżej.
Kiedy patrzysz do lustra, robisz miny. Kiedy pstrykasz sobie zdjęcie z komórki, robisz miny. Może i nie robisz min, kiedy ktoś cię uchwyci znienacka, ale to tylko moment, wykrzywiłaś paszczę, źle wyszłaś, a potem mówią: niepodobna jesteś do siebie. Zachowujesz zdjęcie, ktoś go komuś potem pokazuje i mówi: to właśnie ona. I nic z tego zdjęcia o tobie nie wiadomo.
Kiedy czytam te wszystkie maile do znajomych, nad którymi nie zastanawiałam się ani minuty, widzę żywego człowieka, siebie sprzed tych paru lat, w szczególe, we frazie, w kropce, w przecinku tu a nie tam, w wykrzykniku.
No i teraz sobie odbieram pocztę głównie na adres pracowy. Raz na czas pojawia mi się na ekranie złowrogie info od administratora, że rozmiar pliku coś tam przekroczył i trzeba szybciutko wykasować.
Dreszcz mnie przechodzi na samą myśl, ile razy, nie zastanawiając się, przycisnęłam dilejt.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze