Pierwsza komunia. Prezenty, prezenty!
JOANNA SZWECHŁOWICZ • dawno temuPrawie każdy z nas ma w rodzinie dalszej czy bliższej jakiegoś tegorocznego „komunistę”. Wraz z tym faktem pojawiają się fundamentalne pytania: co dać? Ewentualnie: gdzie zrobić przyjęcie? Jeszcze kilkanaście lat temu nie było problemu: dać książkę, kolczyki, w porywach aparat fotograficzny. I na obiad do babci. Ale pierwsza komunia AD 2012 nie obejdzie się bez laptopa i wycieczki do Disneylandu. A przynajmniej daliśmy tak sobie wmówić.
Przeciętny rodzic tegorocznego drugoklasisty ma trzydzieści parę lat. Przyszedł więc na świat za Gierka, a w przyciasny (bo po kuzynie) garniturek lub za dużą (bo po kuzynce) sukienczynę ubrano go lub ją gdzieś za Jaruzelskiego. Tym samym, wspomina z dzisiejszej perspektywy swoją komunię i towarzyszące jej imprezy towarzyskie jak coś na kształt skrzyżowania przyjęcia dla pensjonariuszy ochronki z Gorzkimi Żalami. Nie mówię, rzecz jasna, o przeżyciach duchowych. One bywały na pewno głębokie. Puste półki i festiwal piosenki radzieckiej w Zielonej Górze nie mogły ich przyćmić. A nawet, ośmielam się postawić tezę, pewne braki w zaopatrzeniu wpływały pozytywnie na metafizyczną stronę przedsięwzięcia zwanego pierwszą komunią. Ale o tym, jak kiepski był to, wybaczcie brzydkie słowo, „event”.
No bo tak: zajrzyjmy do rodzinnych albumów. Pierwszokomunijne zdjęcia przedstawiają wystraszone dzieciaki trzymające kurczowo w rękach gromnice. W dodatku, tych zdjęć jest maksymalnie kilka, bo w czasach kryzysu ludzie kilka razy się zastanowili, zanim nacisnęli migawkę aparatu. Nie ma na fotografiach prezentów. A jeśli są, to jakieś biedne. Pamiętacie rowery Wigry 3, rodzimą odpowiedź na kapitalistyczne rowery z dziesięcioma przerzutkami? Albo białe zegarki dla dziewczynek? A kto dostał piórnik, tornister, albo podręczniki do następnej klasy? Czy coś równie obrzydliwie praktycznego? Względnie powiew luksusu w rodzaju kilograma owoców cytrusowych?
Nawet młodsi, ci, którzy poszli do pierwszej komunii już w latach dziewięćdziesiątych, nie przeżywali raczej jakichś konsumpcyjnych orgii. Sama, jako drugoklasistka w okresie wczesnokapitalistycznym, odczuwałam wręcz głębokie skrępowanie faktem, że dostałam dwa (tak! dwa!) walkmany oraz aparat fotograficzny, szaloną sumę pieniędzy i rower. Wydawało mi się, że tego wszystkiego jest za dużo i że powinnam podzielić się z bliżej niezidentyfikowanymi biednymi dziećmi. W związku z powyższym, jeden ze sprzętów grających udało mi się popsuć, co obniżyło poziom poczucia winy.
Piszę o tym, bo wydaje mi się, że dość długo panowało w naszej katolickiej krainie następujące poczucie: pierwsza komunia naprawdę ma być przeżyciem duchowym. I nawet, kiedy już zaroiło się od różnych towarów, a niektórzy zaczęli przyzwoicie zarabiać, czymś trochę wstydliwym było obrzucanie dziewięciolatka prezentami. A potem, z roku na rok, robiliśmy się coraz bardziej bezwstydni konsumpcyjnie, odbijając sobie różne braki z poprzedniego ustroju. I dotarliśmy do punktu, w którym moja koleżanka ze zgrozą dowiaduje się, że „ma do wyboru” (!) sprezentować chrześniakowi na komunię albo wycieczkę do krainy Lego, albo zakupić komputer (który wcale nie będzie pierwszy w informatycznej karierze młodego człowieka, po prostu stary nie spełnia już wysublimowanych wymagań drugoklasisty). Pewnie, że rodzice komunisty przesadzili, ale jak to teraz uświadomić dziecku, które jest przekonane, że takie prezenty z okazji pierwszej komunii to oczywistość?
Nie jestem tradycjonalistką, która domaga się powrotu do obyczajów z lat osiemdziesiątych i wręczania dzieciom replik wspomnianego pojazdu Wigry 3. Bawi mnie jednak, że ci sami rodzice, którzy domagają się tabletów i wycieczek, często żałują dwudziestu złotych na składkowy prezent dla księdza proboszcza. A przede wszystkim żałują swojego czasu. Bo wyjaśnienie jest stosunkowo proste: ów ksiądz proboszcz jest tylko marudną przeszkodą do osiągnięcia upragnionego celu. A celem nie jest żadna tam metaforyczna Wieczerza Pańska, tylko konsumpcyjna orgia – najpierw ubranie naszego dzieciątka w strój najokazalszy z możliwych, potem impreza na pięćdziesiąt osób w restauracji zamówionej dwa lata wcześniej, a w końcu zarzucenie pokoju naszego małego księcia/małej księżniczki nowymi gadżetami.
Ksiądz jest tu tylko kłopotliwym marudą stawiającym idiotyczne wymagania w stylu nauczenia się przykazań czy nie daj Boże modlitw. Wejdźcie na fora dla rodziców, a znajdziecie tam masę oskarżeń pod adresem duchowieństwa, które nie rozumie ducha czasu i każe przykładowo przychodzić dzieciom na niedzielne msze przez cały rok poprzedzający uroczystości pierwszokomunijne. Albo, tu już zgroza ogarnia, chce w kościele zobaczyć też rodziców. A przecież czas ten można byłoby przeznaczyć na ćwiczenie fryzur albo przymiarki sukienki pierwszokomunijnej.
Do kościoła regularnie chodzi trzydzieści procent Polaków. Nic więc dziwnego, że dla wielu duchowe przygotowanie do pierwszej komunii to droga przez mękę. Następna dopiero przy bierzmowaniu, choć możliwe, że potomek wychowany w tak żarliwym religijnie domu, podziękuje za kolejną uroczystość. Ale może się go przekona, mamiąc wizją wspaniałych prezentów po ślubie kościelnym.
To co dla większości naszych rodziców było oczywiste: że chodzi się do kościoła, a pierwsza komunia jest ważnym przeżyciem i bez laptopa, dla nas już nie jest. Trzeba więc jakoś zagłuszyć prezentami i przyjęciami pytanie zasadnicze: po co nam ta komunia?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze