Cieplejsza część tego roku upływa pod znakiem wszędobylskiego koloru żółtego – ubrania, buty, torebki, a także makijaż powinien mieć żółte akcenty. I chociaż żółty to najbardziej „nie mój” kolor, to zamarzył mi się żółty akcent w manicurze. Wymarzony, słonecznikowy odcień lakieru znalazłam tylko na wystawie zwyczajnego kiosku z gazetami.
Paleta obfituje w wiele bardzo rzadkich a zarazem stanowczych kolorów – świetnych przede wszystkim do zdobień, bo dużej odwagi i rozwagi stylistycznej wymaga pomalowanie całych paznokci na kolor fuksji, intensywnie żółty, zielony jak świeża trawa lub granatowy jak policyjny mundur. Ja postawiłam na żółty french.
Lakier ma zabawną buteleczkę o sporej, choć nie wymienionej pojemność i wygodny pędzelek. Konsystencja jest bardzo dobra, jednak lakier jest półtranspatentny, więc dla uzyskania pełnego koloru konieczne jest nałożenie dwóch warstw. We frenchu to dość uciążliwe, jednak warto się przemęczyć, bo lakier swoją trwałością co najmniej dwukrotnie przewyższa swoich 10 razy droższych braci. Mój french na dobrze odtłuszczonych paznokciach, pokryty bezbarwnym lakierem, trzyma się prawie tydzień – z praniami ręcznymi, myciem naczyń bez rękawiczek i długimi kąpielami. Zmywanie go natomiast nie sprawia większych problemów, nie pozostaje także żadnego zabarwienia na samym paznokciu.
Wbrew wielu obiekcjom manicure z kolorem żółtym, wykończony przykładowo zielonym brokatem może wyglądać fajnie i wcale nie musi kojarzyć się z zaniedbanymi paznokciami wieloletniego palacza. Lakier, może nie koniecznie w kolorze żółtym, wart jest wypróbowania, bo kosztuje niewiele a jest całkiem dobry.