Na pomoc, fioletowa krowo!
REDAKCJA • dawno temuLudzie z nosem na kwintę, łączcie się! W słabości siła. Nie warto zapominać o delikatności. A unikać to moim zdaniem trzeba tych, którzy siedzą jak smoki na swoich skarbach i zamiast coś konstruktywnego doradzić, powtarzają bezmyślnie jak katarynki: wiosna jest, uśmiechnij się, jutro będzie lepiej.
W poniedziałkowej „Gazecie Wyborczej” – jak zwykle dodatek o pracy, z kilkoma słowami majówkowej otuchy na pierwszej stronie. Jestem za nastawieniem pozytywnym i szkoleniami z personal brandingu, to słuszne idee. Jeden fragment artykuliku jednak autentycznie mnie przeraził: unikajmy ludzi i rozmów, których wydźwięk jest negatywny.
Tak się przypadkowo złożyło, że czytałam gazetę mając w tle film dokumentalny o Jacku Kaczmarskim, który moi rodzice śledzili z wypiekami na twarzy. Urodziłam się w 1991 roku i czasów Solidarności nie znam z autopsji, tylko z ich opowiadań. Wtedy nie były problemem bezrobocie i wyścig szczurów, lecz ogólny brak wszystkiego, np. jedzenia, a ideowo – brak wolności wyboru, świadomość życia w duchowym i geograficznym więzieniu, prześladowania.
Wiem, że Solidarność to nie tylko nazwa ówcześnie 10-milionowej spontanicznej organizacji ludzi. To było słowo-klucz, definicja relacji międzyludzkich. Im było gorzej, tym ciaśniej ludzie zbliżali się ku sobie, dyskutowali, wspierali się czymkolwiek nawzajem, nie mając prawie nic. Tak też wychowali mnie rodzice.
Dziś szukam pracy po dobrych studiach, a nie chcą mnie, podobnie jak bohaterów artykułu, nawet w supermarkecie – podobno jestem zbyt filigranowa, by nosić towar i ustawiać go na półkach… Kiedy pracę utracił na kilka miesięcy mój tata (53 lata), zrobiło się w lodówce nieciekawie. Oboje doświadczyliśmy przykrego ostracyzmu ze strony rówieśników – ja swoich, tata swoich, nie zapraszano nas na grilla ani do kina, bliski przyjaciel ojca nie zaprosił go nawet na chrzciny wnuka. Byliśmy „psujami” atmosfery, wszystkich wypytywaliśmy o pracę, szukaliśmy porady, pociechy, znajomości, drobnych pożyczek. Ludzie odsuwali się od nas, bo kontakty z nami miały właśnie ów „wydźwięk negatywny”. Nasz wkład w życie towarzyskie ograniczał się do problemów, wprowadzaliśmy ponury nastrój.
Poszliśmy jednak po rozum do głowy. Poszliśmy po niego dokładnie w przeciwnym kierunku, niż radzi „Wyborcza” – zwróciliśmy się ku ludziom nam podobnym. Smutnym, podłamanym, pełnym obaw o przyszłość czy zaciągnięty kredyt. Stworzyliśmy spontanicznie klub nieudaczników, jak śmiejemy się z tatą. I zaczęliśmy wymieniać się doświadczeniami, żartować ze swoich uwikłań, kłopotów. Tak, jak kiedyś bywało w trudnych chwilach.
To był bardzo dobry pomysł. Nasze więzi zaczęły owocować, ponieważ w grupie poczuliśmy się mimo wszystko trochę silniejsi, niż każdy z osobna. Przy cieniutkim cieście jogurtowym odzyskiwaliśmy pamięć – ktoś miał namiar na darmowe porady zawodowe, ktoś inny na sympatycznego prawnika. Moja rodzina, w której przez dłuższy czas pracowała tylko mama, nauczyła się najprostszych wyrzeczeń konsumpcyjnych i metod oszczędzania, dzięki którym przestaliśmy żebrać o „pożyczki do pierwszego”. Nie było to ani trudne, ani bolesne.
Znalazły się pieniądze na paszport dla mnie i używany komputer dla ojca. W lipcu jadę do Anglii popracować fizycznie za bardzo przyzwoite pieniądze. Tata zatrudnił się na próbę jako rachmistrz w prywatnej sieci kantorów. Już się nie martwię, że nie dorzucę się do wynajmu jachtu i nie popłynę w rejs ze znajomymi ze studiów. Olali mnie, kiedy zbyt długo wiodło mi się gorzej. Lepszymi przyjaciółmi okazały się osoby bez perspektyw. Wspólnymi siłami zaczęliśmy te perspektywy dostrzegać i to jest prawdziwy sukces, cudowne uczucie.
Ludzie z nosem na kwintę, łączcie się! W słabości siła. Nie warto zapominać o delikatności. A unikać to moim zdaniem trzeba tych, którzy siedzą jak smoki na swoich skarbach i zamiast coś konstruktywnego doradzić, powtarzają bezmyślnie jak katarynki: wiosna jest, uśmiechnij się, jutro będzie lepiej.
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze