Nowa definicja neutralności
REDAKCJA • dawno temuWażny ksiądz wyjaśnił mi, w jakim państwie mieszkam. Otóż, nasze państwo jest „neutralne” – nie mylić ze „świeckim”. Państwo neutralne to takie, w którym osoby religijne i niereligijne są sobie równe. W przeciwieństwie do państwa świeckiego, gdzie osoby religijne są obywatelami dyskryminowanymi. Równość w państwie neutralnym polega na tym, by zakazać czegoś wszystkim – religijnym i niereligijnym. Czy jednak mam prawo moralne, by dyrygować duchowością moich znajomych – namawiać ich na komunię dzieci, tłumaczyć, że ślub cywilny to życie w grzechu, uspokajać, że religia w szkole to żaden problem? Nie. W MOJEJ wierze nie doczytałam się takiego prawa. A Wy?
Ważny Pan Ksiądz wyjaśnił mi w telewizyjnym wywiadzie, w jakim państwie mieszkam. Otóż, nasze państwo jest „neutralne” – nie mylić ze „świeckim”.
Pamiętam z grubsza z historii, że państwa neutralne to takie, które nie mieszają się do międzynarodowych wojen. I że jest to pojęcie z całkiem innej poetyki i porządku. Cóż, widocznie przesterowali mnie komuniści…
Dziś się dowiaduję, z ust Ważnego Pana Księdza, że państwo neutralne to takie, w którym osoby religijne i niereligijne są sobie równe. W przeciwieństwie do państwa świeckiego, gdzie osoby religijne są obywatelami dyskryminowanymi jako druga kategoria.
Równość w państwie neutralnym jest generalnie fajna, a polega między innymi na tym, by zakazać czegoś wszystkim – religijnym i niereligijnym. Lub coś nakazać. W ten sposób osiągamy bowiem równość.
W państwie świeckim, a fe!, pewne rzeczy byłyby zgodne z prawem, czyli dopuszczalne dla osób religijnych oraz niereligijnych, wedle ich prywatnego, wolnego wyboru. Cóż za bezczelna dyskryminacja, prawda?
I oto moja wizja państwa neutralnego: kontynuacja totalnej, nawet totalitarnej obłudy. Ja JESZCZE jestem katoliczką (aczkolwiek przy trzecim dziecku miałam chwilę filozoficznego zwątpienia, z powodu wyczerpania fizycznego, a Ważni Panowie Księża tylko pogłębiają moje wątpliwości, miast być autorytetami). Może jestem uprzywilejowana, bo na pewno nie błogosławiona. Ale staram się być neutralna, w starym znaczeniu tego słowa.
Wiara to prywatność. Nie chcę, by mój Kościół jawił mi się jako imperialna instytucja, wypatrująca poddańczych symboli w szkołach, miejscach pracy. I zapisów w prawodawstwie, rzutujących na egzystencję wszystkich ludzi, bez względu na wyznanie. Gdy zapragnę, powieszę sobie krzyż nawet w kiblu, żeby w każdej chwili być blisko tego, w co wierzę. Ale gdy idę kupić kebab, to oczekuję na ścianach knajpy półek z przyprawami i fantazyjnego menu — nie chciałabym, by ktoś nakazał powiesić tam „coś więcej”, bo tu jest Polska.
Osoby u władzy naszych dusz nie cierpią na bezsenność. Potępiają i nakazują neutralnie. Czy jednak mam jakiekolwiek prawo moralne, by dyrygować duchowością moich znajomych – namawiać ich na komunię dzieci, tłumaczyć, że ślub cywilny to de facto życie w grzechu, uspokajać, że religia w szkole to żaden problem? Nie. W MOJEJ wierze nie doczytałam się jeszcze takiego prawa. A Wy?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze