Z mgły i piór
MARGOLA&KAZA • dawno temuPoetkę to ja, proszę ja Ciebie, rozgrzeszam z mety, jak to mówią... Od razu. Niezbadane są drogi, którymi chadza rozsądek poety, a poetki to już w ogóle. I za jednym zamachem rozgrzeszam wszystkich, którym przyszło w sidła miłości wpaść. Jakbyś się nie starał, to i tak wariata z Ciebie zrobi. I cudne to.
Przyszła do mnie koleżanka – poetka. Cała jest poetką od stóp obutych w leciutkie sandałki po oplecioną warkoczem głowę. Nawet imię ma takie inne — Bibianna.Ilekroć użyję tego imienia, aż nią trzęsie. „Co to za imię!” – prycha. „Ani to dla poetki, ani w ogóle dla nikogo!” A do całkowitej rozpaczy doprowadzało ją w liceum, kiedy w klasie zdrabniano jej imię. Czyniono to w potokach łez, ze śmiechu, oczywiście. Bibka. Biba. Zaiste, ciężki kamień u szyi poetki.
I mówi mi Bibianna – słuchaj, Margola. No słuchaj. Mnie się zawsze zdawało, że jak się spotykam z mężczyzną, to on we mnie widzi duszę. Że wrażliwe detektory jego serca wyczuwają z daleka we mnie pełnię ducha, pełnię myśli, ciepło i serce. I kiedy wychodziłam ze spotkania, utkana z mgły i piór, w świadomości unosząc porozumienie dusz, srogo dziwiłam się, odkrywając niebawem, że oni już wtedy mieli wyobrażenie na temat kształtu moich pośladków, gładkości skóry na piersiach i temperatury ciała przed i po. I kiedy w dobrej wierze chciałam poklepać takiego po ramieniu, musnąć przyjacielsko po twarzy, zazwyczaj wykorzystywał ten pierwszy kontakt skrawków powierzchni naszych skór i przechodził do rzeczy. Uch, jak ja tego nie rozumiałam nigdy, Margola. Jak nie lubiłam.
Patrzę na nią i oczy szeroko otwieram: - Bibianna, przecież ty miałaś męża!
— Miałam – potwierdza Bibianna. – Nawet, wyobraź sobie, jakieś życie płciowe prowadziliśmy – chichra się w piąstkę, udziela mi się ten chichot, choć jakieś dziwne przerażenie ogarnia mnie na myśl, że miała taka męża i nie lubiła z nim sypiać. Co to za życie?
— Ale, Margola, słuchaj, co mi się przydarzyło. Miałam takie spotkanie. Z muzykami. Grali, koncert był wspaniały, a jak wiesz, szczególnie kocham wiolonczelę i harfę. Cztery wiolonczele mi grały, harfa także, a jakże. Zrymuję, bo zawód zobowiązuje.
Zaczynam się śmiać, bo tak pobudzonej i rozchichotanej Bibianny świat nie widział. Nalegam, by powiedziała, co ją tak bawi, bo widzę, że coś się tam, Kaza, święci. No święci się jak nic.
- Po koncercie było spotkanie za kulisami. Poszłam, bo to był koncert Kaśki, tej flecistki. Posiedziałam sobie w tej przyjemnej, wesołej atmosferze. Oni się znają jak łyse konie i strasznie się bałam, po prostu mnie zatykało, że wyjdę na jakąś głupią, pokręconą, pretensjonalną…
Patrzę na Bibiannę i teraz mnie zatyka. Bibianna! Brylująca w każdym towarzystwie, niejeden parkiet męskim miłosnym trupem usłała – Bibianna nieśmiała. Tego nie grali.
— Siedział koło mnie wiolonczelista.
Mrużę oczy.
- Margola, ja w życiu nie myślę, żeby się znów wiązać. Toksykomanką szczególną nie jestem, to co przeżyłam, to mi wystarczy na długie lata. Ale Filip siedział koło mnie i gadaliśmy sobie, nuciliśmy razem Wodeckiego, było fajnie i wesoło, oszczędnie podlewał mnie wódką, bardzo oszczędnie, znasz mnie, dwa milimetry wódki na dno i reszta soku, więc nie mogę zwalić na alkohol, Margola.
— Czego zwalić??
— Widzisz, jak sobie tak koło niego siedziałam, nawet nie flirtowaliśmy szczególnie, zresztą on też po przejściach, pozowaliśmy sobie razem do zdjęcia, a kiedy tak sobie pozowaliśmy, to mi się policzek otarł o jego ramię. Margola, cholera, no. A potem wzrok mój padł na kępkę włosów tuż nad jego nadgarstkiem. Stało się.
— Co się stało, miej litość, Bibianna!
— Od czterech dni chodzę sobie i zastanawiam się, jaką ta kępka ma strukturę, czy jest twarda, czy miękka, jak ją potrzeć pieszczotliwie nosem, i jak pachnie ta skóra nad nadgarstkiem.
— Bibianna…?
— I pewnie zadzwoniłabym do niego. Nawet bardzo chętnie. Ale nie mam jego numeru.
— Zadzwoń do Kaśki!
— Wiesz, Margola… gdyby on chciał mnie widzieć, sam zadzwoniłby do Kaśki. I wziął mój numer.
No prawda najszczersza. Prawda i już. Ech. Nie wiem, co powiedzieć Bibiannie. Nabieram powietrza i wtedy dzwoni komórka Bibianny. Nie, nie Filip.
- Kaśka? No jasne, dzięki, nie miałam okazji ci podziękować za zaproszenie, nie odpowiedziałaś na mojego smsa, to nie chciałam przeszkadzać… W Czechach? Co robiłaś w Czechach? Aha, a gdzie graliście? I jak publiczność? Nie publiczność, tylko wielbiciel? No, no, Kaśka… Mój? Jak to mój wielbiciel? Mój numer? No nie wiem, no może mu daj, sama nie wiem, no to jak uważasz… jak to Filip dopytywał? No dobrze, jasne, no to daj, trzeba było dać nawet bez pytania….
Patrzę na Bibiannę i oczom nie wierzę. Nawet warkocz lśni jej inaczej, o oczach to ja już, Kaza, nie wspomnę.
Jak to trzeba w życiu uważać, żeby nie przegapić…
Margola
***
Hehe, stara, mnie to trochę czasy liceum przypomina. Takie wiesz… „Jak ona mu powie, że on mi się podoba, to ja się zabiję, ale lepiej niech powie, niżby miała nie mówić.”
Mam tu w pracy Anię. Siedzi przed komputerem cały dzień. Okulary na końcu nosa, kostiumiki szarawe, włosy gładko na skroniach przyczesane – profesjonalny gołąbek biurowy. Dzióbie coś w Excelu, cyferkę za cyferką, skupiona, zgarbiona w chińskie osiem, klik-klik, praca, praca, praca. Niewiele się uśmiecha i nie naciągniesz jej łatwo na pogaduchy w godzinach pracy. Po godzinach – i owszem, ale nie kiedy pracuje. Stanowisko kosztorysantki zobowiązuje, jeden tysiączek w prawo, jeden w lewo i katastrofa gwarantowana. Słyszę to klik-klik nieprzerwanie… I nagle z dołu dobiega głos pana K.! Rozbrzmiewa ten głos wesoło, wzlatuje ponad inne głosy na dole, w korytarzu.
Pan K. pracuje w terenie, ale zjeżdża czasem do biura, z tym i owym pogadać, garść problemów z życia wziętych na biurka projektantów rzucić, porechotać na korytarzu… Oczy ma, moja droga, ten pan K. takie, że w całym świecie byś nie znalazła drugich podobnych. Jak dwa ciepłe oceany – szmaragdowe. Klik-klik zamiera, teraz – szur-szur. Nie muszę się nawet oglądać, wiem, że Pani Ania szuka w pośpiechu czegoś do wysłania faksem, bo nasz faks na pięterku popsuty. Jest! Przygotowane na specjalne okazje. Tak specjalne, jak ta. Wyyyleciała… Gdzieś po drodze między drzwiami naszego biura a roześmianym towarzystwem na korytarzu następuje przemiana i schodami spływa ku panu K. długonoga, długorzęsa… Rita Hayworth. Światło biurowych świetlówek zmysłowo gra na jej rozpuszczonych teraz włosach i połyskuje zalotnie wśród splotów lycry na jej zgrabnych łydkach. Och, przypadkowo na siebie wpadli, jak zwykle wpadli i jak zwykle przypadkowo.
— O, idzie tu do nas pani Ania!
— Och, Pan K.!
No i nie ma wyjścia, trzeba zapytać o zdrowie, jak sprawy się maja, a czy ten problem, o którym ostatnio, to już rozwiązany jakoś?… Śmiech perlisty, rechot pana K. jakby niższy, głębszy. Podprogowo ją bierze - stwierdzam uchem znawcy tematu. Gruchają teraz jak dwa gołąbki. W końcu jednak trzeba się pożegnać, powodzenia sobie życzyć… do następnego razu, jeszcze jakaś uwaga, ostatnie spojrzenie na jej nogi, w oczy jego. Pani Ania wraca do pokoju, na krześle siada, ciężko wzdychając… wraca klikanie… miarowe klik-klik jak w zegarku… zbyt miarowe, odwracam się do niej i widzę, że coś wpisuje bezwiednie, wpatrzona w jakiś punkt za oknem, z nieobecnym uśmiechem na twarzy, myślami gdzieś nad ciepłym oceanem…
A niewysłany faks leży obok.
Kaza
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze