Podczas ostatnich kosmetycznych zakupów wylądowałam w Rossmanie. Potrzebowałam peelingu, a że nie było tam zbyt wielkiego wyboru, rozpatrywałam 2-3 tego typu produkty.
Wybrałam morelowy peeling St. Ives - przede wszystkim ze względu na jego dopasowanie do mojego typu cery, uznaną już markę, dużą pojemność opakowania (150 ml) i w sensowną cenę.
Produkt rozczarował mnie w zasadzie na każdym kroku. I to od początku, od nazwy poczynając. Niewiele ma on wspólnego z morelami - bo nie przypomina ich ani bardzo nieprzyjemny, chemiczno-lekarstwowy zapach, ani kolor. W składzie peelingu występuje, owszem, ekstrakt z owoców moreli, ale pewnie jest on w śladowych ilościach i wymienia się go na czternastym miejscu z kolei, obok ekstraktów z innych roślin. Czy używanie nazwy "morelowy peeling" ma więc sens? Kosmetyk ma konsystencję białej pasty z brązowymi, strasznie twardymi grubymi grudkami (które trudno się zmywają), nie pieni się.
Wbrew temu, co napisane na opakowaniu, wcale nie złuszcza delikatnie. Do delikatnej skóry twarzy nie nadaje się (chyba, że chcemy zrobić sobie krzywdę lub mamy cerę nosorożca). Ja stosuję go do dekoltu, pleców i ramion, choć producent przeznaczył go do twarzy i szyi. Nie zauważyłam poprawy kondycji skóry, a obiecuje się nam "odblokowanie porów, głębokie oczyszczenie z zanieczyszczeń i tłuszczu, usunięcie wągrów i zaskórników, przywrócenie zdrowego wyglądu skóry..." etc. Tu biją go na głowę inne produkty. Podsumowując: zawiodłam się. Peeling może i trze, ale nie ściera.
Producent | St. Ives |
---|---|
Kategoria | Pielęgnacja twarzy |
Rodzaj | Peelingi: klasyczne |
Przybliżona cena | 9.00 PLN |