Dobija nas sytuacja finansowa i brak perspektyw
ZOFIA BOGUCKA • dawno temuO ubóstwie w Polsce słyszymy często – głośno się o niej mówi w kontekście osób bezrobotnych, nisko wykształconych, rodzin wielodzietnych. Rzadko jednak podejmuje się temat niskiego statusu materialnego osób takich, jak Kamila i jej mąż, przeciętnych Kowalskich. Są wykształceni, pracują, wychowują dzieci - robią wszystko, aby ich rodzinie żyło się dobrze. Tymczasem pomimo starań nie wystarcza im pieniędzy na życie, a brak perspektyw zwyczajnie dobija.
Jesteśmy szczęśliwą rodziną. Mąż jest dobrym człowiekiem, a nasze bliźniaki są super. Mamy mieszkanie, pracę, zdrowie, wykształcenie, czyli wszystko, czego nam potrzeba do szczęścia. Teoretycznie.
Niestety dobija nas sytuacja finansowa. Brak pieniędzy naprawdę podcina skrzydła. Niemal cała pensja męża jest pożarta przez rachunki – czynsz, media, kredyt mieszkaniowy, przedszkole dzieci. Na życie, co miesiąc, zostaje nam teoretycznie nieco mniej niż 2000 zł. Wiem, że to nie jest mało, ale pocieszanie się, że inni mają gorzej, bo zarabiają np. najniższą krajową albo nie mają pracy, naprawdę nie poprawia mi samopoczucia. Takie 2000, choć wygląda nieźle, podzielone przez 30 dni, na cztery osoby… No szału nie ma, a i przecież nie tylko jedzenia potrzebujemy do życia.
Zakupy robimy co piątek, w dyskontach – wydajemy tam ok. 250 zł na tydzień. Potem, codziennie, dokupujemy już tylko pieczywo. Do tego 150 zł (na miesiąc) idzie na jakieś proszki do prania, szampony i tym podobną chemię. Nie żyjemy na nie wiadomo jakim poziomie – raczej nie pozwalamy sobie na zbytki. Smutno mi, że nawet w „sklepie dla biednych” muszę przejść koło fajnych serów czy bajeranckich przystawek, bo nie mam na nie pieniędzy. Nie dla nas tydzień włoski, azjatycki czy portugalski. Raz w miesiącu, zaraz po wypłacie, kupujemy sobie wędzonego łososia – od razu przypominają mi się anegdoty o rencie i kaszance… Dzieci dziwią się, kiedy mówię, że np. te czekoladki dużo kosztują. 12 zł? To dużo? Pewnie nie – tylko my zarabiamy mało. Godzina mojej pracy kosztuje w Polsce tyle, ile pudełko z kilkoma pralinkami… Ciągle musimy tłumaczyć dzieciom, że nie mamy pieniędzy na to czy na tamto, codziennie wydzielam im po batoniku czy lodzie, często odmawiam nawet soków, bo nas na nie nie stać. One mówią, że inne maluchy do przedszkola soczki przynoszą codziennie. A ja liczę sobie: dwa soki po 2,5 zł razy dwa, razy co najmniej dwadzieścia dni w miesiącu… I siwieję. Żeby kupić na przykład kran, bo nam się zepsuł, w tym miesiącu nie dopłacę za mieszkanie. 100 zł bowiem to kolejna odczuwalna wyrwa w naszym budżecie. Żenujące.
Rzadko chodzimy do kina czy na basen. Nie jeździmy na wycieczki, a i wakacje też spędzamy skromnie. Nie kupujemy właściwie książek, zabawek, alkoholu, delikatesów – naprawdę nic. A i tak pieniądze szybko się rozchodzą – miesiąc w miesiąc nie wystarcza nam do pierwszego. Życie jest drogie, a i zawsze wypadnie nam a to dentysta, a to czyjeś urodziny, a to alergolog, a to jakieś składki przedszkolne albo wycieczka; a to trzeba kupić buty, dresy, kurtkę czy kredki, wyprać wreszcie kanapę czy naprawić samochód. Jutro dostaniemy wypłaty – a ja już wiem, że po rozpisaniu zadań na najbliższe cztery tygodnie zostanie nam 1200 zł na jedzenie na cały miesiąc.
Męczy mnie, że to jest już norma, to zaciskanie pasa i myślenie o końcówce miesiąca z trwogą. Nie mamy oszczędności. Ciągle pożyczam pieniądze od brata, żeby wystarczyło nam do wypłaty. Dług rośnie. Jeszcze niedawno wiązaliśmy koniec z końcem, ale życie drożeje, a podwyżek nie ma. Robię wszystko, co mogę — pracuję na etacie, wyrabiam zlecenia. Mój mąż też się stara – ciągnie etat, zdarza mu się dorabiać, choć rzadko ma ku temu okazję. Tak ma wyglądać nasze życie? Mamy już zawsze jeść chleb z margaryną i tanią szynką, a smaku tiramisu domyślać się z reklam? Nie po to się uczyłam, ciężko pracuję… Myślę sobie, że gdybym odpuściła – poszłabym na bezrobocie, skończyła edukację na podstawówce, albo żebym chociaż była alkoholiczką, może łatwiej by mi było. Miałabym szanse coś zmienić, to raz. Dwa – sama bym była sobie winna. A tak? Do dupy to jest.
Ktoś mi zarzuci, że kiepsko zarządzam. Że nasze zasoby nie są takie skromne, a my – roszczeniowi i rozpuszczeni. Tak najłatwiej. Ale to nie jest tak. Ja po prostu mam dość. Oczywiście doceniam to, co mamy, ale czuję, jak w gardle rośni mi gula. Ciężko mi, łeb mi pęka od tego główkowania (bo to ja zarządzam pieniędzmi). Najbardziej jednak boli brak perspektyw. Żyjemy w trudnym regionie – moglibyśmy wyjechać, ale nie jest łatwo rzucić wszystko. Dzieci nie chcą o tym w ogóle słyszeć. Nie mam już sił. Jestem wypalona. Nic mi się nie chce, nic mnie nie cieszy – i wciąż tłumaczę sobie, że to przecież tylko pieniądze…
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze