Pod drzewem magnolii
REDAKCJA • dawno temuFrances Mayes, autorka bestsellerowej powieści „Pod słońcem Toskanii”, tym razem zabiera czytelników w pełną ciepła i nostalgii podróż do krainy swojego dzieciństwa.
Frances Mayes, autorka bestsellerowej powieści „Pod słońcem Toskanii”, tym razem zabiera czytelników w pełną ciepła i nostalgii podróż do krainy swojego dzieciństwa.
Frances Mayes jest znana przede wszystkim jako autorka autobiograficznych książek, w których opisuje swoje podróże i życie we Włoszech. Powieści „Bella Toskania” i „Pod słońcem Toskanii” zostały przetłumaczone na kilkanaście języków, a ta ostatnia doczekała się ekranizacji z Diane Lane w roli głównej.
Książki o podejmowaniu nowych wyzwań, życiu w Toskanii, o odnawianiu starego włoskiego domu, a także o miłości, kuchni i wszelkich przyjemnościach, uczyniły z Frances Mayes pisarkę bestsellerową. Choć sławę przyniosły jej książki, w których opisuje Włochy, Mayes nie zapomina również o swoich rodzinnych stronach.
W swojej najnowszej książce
Książka „Pod drzewem magnolii” ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Do nabycia w dobrych księgarniach i na www.ksiegarnia.proszynski.pl.
FRAGMENT KSIĄŻKI „POD DRZEWEM MAGNOLII”:
Moja matka i jej przyjaciółki rozkładały na sofach próbki tkanin. W torebkach nosiły próbniki z farbą brzoskwiniową, kremową, zielononiebieską i w odcieniu kości słoniowej. Przyglądały się odnowionemu fotelowi z zagłówkiem z uwagą chirurgów mających zrobić nacięcie. Blada brzoskwinia to dobry kolor, kolor trwały, nigdy nie wygląda tak, jakby fotel dopiero co wytapicerowano. Bo nigdy się nie chce, żeby fotel wyglądał na świeżo obity. Trzeba zwracać uwagę na drobiazgi: podwójne lamówki, ale w żadnym wypadku guziki tapicerskie, chyba że na skórze. Zawsze zwracano na to szczególną uwagę. Dom musi mieć własny styl. Zielenie i błękity mogą cię zmylić, człowiek nie zapamiętuje ich odcieni tak dobrze, jak mu się wydaje. Moja matka pragnie koloru, poloru i dbałości o szczegół. Chce wyprasowanych lnów i czystych okien. Materiały, fastrygowanie, frywolitki, szycie z papierowych szablonów, podszywanie flizeliną dla trwałości i linii. Jej przyjaciółka Grace potrafi zobaczyć na kimś sukienkę w Atlancie, wrócić do domu i zrobić wykrój z papieru gazetowego.
Techniki są solidne: obrębianie ściegiem krytym, najpierw nawrót igłą, potem do przodu, wzdłuż całego koła, zupełnie jak przy pisaniu – kłujące, błyszczące słowa, odpowiednie napięcie wątku. Ta sieć kobiet istniała w świecie równie prywatnym jak system purdah. Pomiędzy sobą przyjaciółki mojej matki były brutalnie szczere, hałaśliwe i zawsze świadome narażonej na szwank reputacji. Mówiło się o tym, co należy, o wymaganiach, miejscowych plotkach oraz, przynajmniej pięć razy dziennie, o tym, jak kto się prezentuje. Osądzanie wszelkich niuansów zewnętrznego wyglądu stanowiło część naszego genotypu. Te kobiety wychodziły z domu jak schowane za woalem. Powierzchowność. A także udawana niewinność, imadło, które każe kobietom pozostawać „dziewczętami” nawet dobrze po sześćdziesiątce.
Każda ze znanych mi matek gotowała wspaniale. To ich jouissance, przyjemność – ładne, zapomniane w angielskim słowo. „Rozpłaszczony” kurczak, muffinki z brązowym cukrem, przepiórki (duszone), chlebek Sally Lunn, kasza kukurydziana z serem, całe spektrum placków: cytrynowy z bezą na dole skali, ten na spodzie z kruszonych czekoladowych herbatników u jej szczytu. Tort z Alabamy nasączany burbonem (żaden Jankes nie może nawet marzyć o odtworzeniu go w tym życiu ani w przyszłym) i placek limonkowy, kiedy pan Bernhardt zaczął sprzedawać na swoim straganie limonki z Key West. Pitraszenie niezależnie od okoliczności. Bezwarunkowe. Będziemy przygotowywać wszystko, od pokrzepiających bulionów po słodki krem z gałką muszkatołową. Heroicznie organizować wielkie przyjęcia. Wspaniałe matrony otwarcie dzierżące władzę stanowiły rzadkie okazy. I zawsze były zagrożone wymarciem. Częstsza jest ta trzeciorzędna siła, manipulacja. Uczyłyśmy się jej tak, jak opanowywałyśmy robienie gwiazdy czy tabliczkę mnożenia. Owinęłam sobie tatę dokoła małego palca, zanim skończyłam pięć lat, bo byłam „wystrzałowa”, byłam jego „słoneczkiem i skarbem”. Wiedziałyśmy, że Scarlett mogłaby odzyskać Rhetta.
– Zamrugaj oczami, powoli podnosząc wzrok na chłopca – instruuje mnie matka, przygładzając sobie brwi. – I nie pływaj tyle. Dorobisz się brzydkich mięśni.
A przy innej okazji: – Pozwól mu wygrać mecz.
Z dostępnych „modeli ról” – jak je później nauczyłyśmy się nazywać – osób żyjących niezależnie, miałam do czynienia tylko za starymi pannami sprawdzającymi bilety w kinie, z bibliotekarką o siwym koczku i siostrami McCall, które wyglądały jak bliźniacze buldogi i uczyły w pierwszej i trzeciej klasie podstawówki.
– Chcesz być piękna, to cierp – mówi matka, nawijając włosy mojej siostry na wałki tak ściśle, że oczy robią jej się skośne. – Bo jak nie, to też tak skończysz!
– Jesteś zbyt przemądrzała – mówi do mnie, przygładzając sobie brwi. W późniejszych latach dodaje jeszcze:
– Zawsze będziesz mogła zostać nauczycielką. Wiele z tego się przyjmuje i niczym strup po szczepieniu zostawia wyraźny ślad.
Być kobietą oznaczało posiadać koszule nocne delikatniejsze niż rumieniec brzoskwini. Pod batystem, lamówką z angielskim haftem i przymarszczeniami kryje się plama krwi, pachy pachnące suszonymi ziołami i żywicą, pierzaste włosy, seks niczym kępa mchu skryta w mroku. Być kobietą oznaczało wiedzieć, że kogucia łapka nadaje się do zagęszczania, a łapa żółwia dobrze smakuje w zupach. Jeśli sparzyć ją tak, że twarda skóra i pazury odejdą, można już z nią zrobić coś przyzwoitego.
Słuchając kobiet – grających w brydża, łuskających zielony groszek, odwiedzających krawcową – ma się wrażenie, że te, które umarły, są wciąż obecne. Nasłuchując, ale nie wytężając wzroku, mogę sobie wyobrazić przywoływaną osobę – wyłania się zza rogu i zaraz do nas zawoła – zamiast od wielu lat wpatrywać się od wewnętrznej strony w wieko trumny zatrzaśniętej przez braci Paulk. Rozmowy, rozmowy. Słowa równie namacalne jak kamyki i odłamki tłuczonego szkła. Georgia mówi kilkoma językami: pięknym, wymownym, lirycznym językiem ziemiaństwa, szorstkim, przypominającym żwir językiem białej biedoty i gęstą jak syrop, głęboką mową czarnych, a każdy z nich zna dobre opowieści.
Zdjęcie Frances Mayes: Edward Mayes
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze