Czterdziesiąt lat i dylemat
REDAKCJA • dawno temuZawsze słyszałam i czytałam, że dzieciaki, dorastając, stają się blade i melancholijne jak wampiry, trzeba je prowadzać do psychologów, wyrywać obcęgami kolczyki z nosa i pokazywać paluchem sensowne cele. Aktualnie obserwuję coś wręcz odwrotnego. To dzieci nas pouczają, podnoszą do pionu, podsuwają pomysły na życie bez nich, każą rzucać picie i palenie. To my, czterdziesięciolatki podtopione idealizmem książek czytanych kiedyś na tony, snujemy się po ulicach z głowami w chmurach i błędnym wzrokiem: co dalej, nasza klaso?
Jestem z pokolenia, które ma już dorosłe dzieci. Najczęściej z dyplomem lub licencjatem w jednej ręce, a z walizką lub plecakiem w drugiej. Oczywiście, biorę poprawkę na tzw. środowisko inteligenckie, z przewagą humanistów i, jak mawia mój ojciec, „innych artystów variete”. Kasy niewiele, łódek, landroverów i dworków jeszcze mniej – ot, kilka działeczek na krzyż, a na nich kwiatki i pomidorki zasłaniają koślawy domek wzniesiony humanistycznymi rączkami pana domu…
Na etaty nas nie chcą, emeryturka kroi się niewielka, pupkę znów, jak 30 lat temu, trzeba podcierać najtańszym szarym, a ubierać się w butiku „Twój Paryż nad Wisłą”.
Nie, nie narzekam, ogólnie jest fajnie. Rzucamy z mężem na kanapę stary wojskowy koc i kotłujemy się we trójkę z psem, aż któreś pierwsze padnie i pobiegnie po wodę do kuchni. Czasem chodzimy na kijki lub basen, przekartkować książki i czasopisma do empiku… Jeszcze się kochamy, a to podobno najważniejsze. Ale…
Boimy się zmian, a one podobno są konieczne. Od antydepresantów mamy ciągle „takie dziwne oczy”. Ale prochy nie pomagają na odwagę. Nie umiem sklecić prostego CV i dlatego pozwalam sobą pomiatać w redakcji wrednej suczce w wieku mojej córki, podczas gdy wolałabym krążyć z wielką buczącą maszyną i sprzątać hale na lotnisku we Frankfurcie. Jest pięknie. Słowo honoru! Miałabym czas na jeszcze więcej marzeń. A mąż (pracownik instytutu naukowego) zwierzył mi się ostatnio, że chciałby wyjechać do jakiegoś motelu czy na farmę na pustkowiu, np. w Stanach czy w Skandynawii, i przez kilka miesięcy malować białą farbą kilkadziesiąt kilometrów drewnianego płotu. Od rana do wieczora.
Problem w tym, że… problemu nie ma! Nasze dzieci go nie dostrzegają i strasznie się dziwią: to czemu tego nie zrobicie?! Przecież możecie wyjechać dokądkolwiek, macać kury i rąbać drzewo, kto Wam zabrania?
Wybuchamy wtedy śmiechem, wskazujemy za okno na nasze miasto obskurne aż po widnokrąg, podsuwamy gazety, robimy głośniej wiadomości i pytamy retorycznie:
— Zostawić TO WSZYSTKO? A GDZIE PATRIOTYZM?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze