Uwaga, praca dla mas!
REDAKCJA • dawno temuNiedawno skończyłam dziennikarstwo. Przepracowałam 4x po 3 miesiące w różnych redakcjach za darmo – tylko po to, żeby się ewentualnie nauczyć czegoś, czego nie było na studiach, bo nie płacili, a obiecanego zatrudnienia też potem nie było. Wzięłam się za szukanie pracy na serio. I wtedy obudził się we mnie duch krwawego rewolucjonisty. Odkryłam zjawisko crowdsourcingu i dosłownie zabulgotało we mnie ze wściekłości.
Niedawno skończyłam dziennikarstwo. Przepracowałam 4x po 3 miesiące w różnych redakcjach za darmo – tylko po to, żeby się ewentualnie nauczyć czegoś, czego nie było na studiach, bo nie płacili, a obiecanego zatrudnienia też potem nie było.
Potem wzięłam się za szukanie pracy na serio. I wtedy obudził się we mnie duch krwawego rewolucjonisty. Odkryłam zjawisko crowdsourcingu i dosłownie zabulgotało we mnie ze wściekłości.
Czy wiecie – zwracam się do miłośniczek i miłośników dziennikarstwa – że w naszym zawodzie nie istnieje bezrobocie? W Internecie jest dla nas mnóstwo pracy! Np. po 50–75 groszy za stronę tekstu o czymkolwiek, albo – w lepszym razie – za małą notkę o produkcie czy zdarzeniu… Wystarczy poświęcić na pracę „zaledwie” 20 godzin tygodniowo, to przecież tylko 4 godziny dyżuru dziennie, w domciu, przed własnym komputerkiem, normalne pół etatu – i jesteśmy milionerami! Żyć, nie umierać!
Obliczyłam, że gdybym napisała 10 dwustronicowych tekstów dziennie (czyli 2–3 teksty na godzinę:)), to przekroczę miesięcznie… 200 zł! I to jest ta dobra wiadomość, bo niektóre firmy stawiają dodatkowy warunek: jeśli autor nie dociągnie do kwoty 200 zł, to… nie jest ona wypłacana, tylko przechodzi na następny miesiąc, dla wygody księgowości, żeby nie musiała się pie….ć z tak małymi sumami:). Jest to zresztą wytłumaczone i opisane jawnie w ogłoszeniu „pracodawcy”. Gratuluję szczerości. I pozdrawiam wyróżniającą się firmę, powiedzmy, pod nazwą „magia słów”, która oferowała najwyższą napotkaną dotąd przeze mnie stawkę: 5 zł za stronę!!! Normalnie, dostałam zawrotu głowy od tej hojności.
Wiele firm tego rodzaju zachęca do zgłaszania się matki siedzące w domu z dziećmi. Firmy przyjazne mamie, po prostu! Oczywiście, pod warunkiem, że są to matki szczególne: wszechstronnie uzdolnione humanistycznie, muszą władać piękną polszczyzną, mieć lekkie pióro, znać zasady ortografii, mieć doświadczenie w redakcji i korekcie, i najlepiej znać biegle angielski lub niemiecki.
Zainteresowałam się tym dziwnym interesem, przy którym zatrudnianie dzieci w XIX-wiecznych kopalniach zakrawa na luksusowe prywatne przedszkole… Doczytałam, że firmy owe działają na zasadzie „pracy tłumu”, czyli rozdzielania dużego zamówienia na mikroskopijne cząstki. Coś jak produkcja podzespołów na całym świecie po 5 groszy za sztukę, a potem składanie z tego luksusowego samolotu za pięćset milionów. Ewentualnie kupowanie części po 5 groszy, a odsprzedawanie ich dalej po 20 zł.
Na moich studiach było o etyce dziennikarza, nie o etyce tego, kto dziennikarza zatrudnia. Ale mam swoje zdanie i uważam, że ten cały crowdsourcing to jedno gigantyczne, bezczelne oszustwo, wyzysk, policzek dla utalentowanych ludzi bez pracy. A jedynym sposobem, żeby oddać w mordę na odlew, jest… zignorowanie. Wolałabym jeść psie chrupki niż pracować dla kogoś tak pozbawionego skrupułów, za to pełnego szatańskich pomysłów na dorobienie się.
Obrzydlistwo! Błagam i namawiam wszystkich do buntu: olewajmy te ogłoszenia! Zwłaszcza Wy, uziemione w domu, wykształcone mamy z dziećmi! Idźcie do swojej wspólnoty lub administracji, zapytajcie, czy nie potrzeba odgarnąć śniegu na Waszej ulicy. Zapewniam, że pomachanie szuflą raz na 4 godziny okaże się zdrowsze i o niebo lepiej płatne, niż ta parodia dziennikarstwa na akord!
Fuj!
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze