Być, mieć, czy schować się w mysią dziurę?
REDAKCJA • dawno temuUbieram się w Humanie i zamiast karty kredytowej noszę w portfelu bilet miesięczny. Moje koleżanki chodzą do fryzjerów z nazwiskami. Mają auta, markowe ciuchy, luksusowe apartamenty na kredyt, osobistych trenerów i terapeutów, psy nieznanych mi ras. Koleżanka powiedziała mi podczas lunchu, że jeśli nie interesuje mnie konsumpcjonizm, to powinnam raczej zostać wiejską nauczycielką i wynajmować słodką chatkę od sołtysa, zamiast męczyć się w Warszawie... Czy człowiek wartościowy i zasługujący na uwagę to tylko ten z fryzurą od "pana Sebastiana"?
— Idź do fryzjera – bąknął mąż pewnego ranka, patrząc, jak w pośpiechu zbieram włosy w niesforną kitkę, bo 2 dni wcześniej "padła" nam suszarka…
— Po co? — zdziwiłam się.
- Żeby cię dobrze pisali – odparł, czyniąc aluzję do znanego porzekadła.
Tłukąc się przez półtorej godziny w "bezpośrednim" autobusie do pracy, przemyśliwałam intensywnie sens jego słów…
Pracuję w tzw. mediach. Moje koleżanki i koledzy (rówieśnicy, przeważnie około trzydziestki) chodzą do fryzjerów z nazwiskami, takich za minimum 200–300 zł. Mają auta, markowe ciuchy, luksusowe apartamenciki na kredyt, osobistych trenerów i terapeutów, psy nieznanych mi ras… 2 razy w roku wyjeżdżają na egzotyczny urlop (naprawdę egzotyczny, bo Egipt czy Tunezja na wiele lat przed zamieszkami były dla nich "obciachem").
Nigdy nie zauważyłam, by patrzyli na mnie jak na dziwoląga – np. z tego powodu, że ubieram się w Humanie i zamiast karty kredytowej noszę w portfelu bilet miesięczny. Może myślą, że jestem malowniczą ekscentryczką, która lubi się wyróżniać?
Ale raz, pamiętam, koleżanka powiedziała mi podczas lunchu, że jeśli nie interesuje mnie konsumpcjonizm, to powinnam raczej zostać wiejską nauczycielką i wynajmować słodką chatkę od sołtysa, zamiast męczyć się w Warszawie… No bo faktycznie — skoro nie chodzę do klubów, wolę kanapkę z szynkową niż sushi i nie bardzo mnie interesuje, co to jest Body Jet i czym się różni od dermabrazji, to po cholerę mam zajmować miejsce w stolicy i zabierać innym powietrze…
Coś w tym jest. Nie mam kompleksów, żyję, jak chcę i robię, co chcę. A jednak… raz na czas kiełkuje marzenie o niszy, o skorupce, w której można by się schronić przed tym dziwnym światem, gdzie za śniadanie trzeba zapłacić 30 zł, a za plombę 500, by "pasować" do innych ludzi, ale za to nikomu w tym świecie nie przyjdzie do głowy, by raz darować sobie tego fryzjera czy trenera, a dofinansować jakąś biedną, wielodzietną rodzinę, jaką może trudno spotkać na parkingu apartamentowca w Wilanowie… Ja w miarę swoich możliwości pomagam innym po godzinach – choćby niedołężnej sąsiadce. Jest to dla mnie ważniejsze niż bieganie codziennie na koncert jazzowy czy do kina. Lepiej się z tym czuję – i sąsiadka chyba też.
Czemu więc niektórzy pukają się w czoło i nazywają to "poświęcaniem się"? Czy człowiek wartościowy i zasługujący na uwagę to tylko ten z fryzurą od "pana Sebastiana"?
Ten artykuł nie ma jeszcze komentarzy
Pokaż wszystkie komentarze