W tym roku karnawał był bardzo krótki, nie było zbyt wielu okazji, aby poszaleć na parkiecie, czy z makijażem. Pojawiło się też niewiele typowo karnawałowych nowinek kosmetycznych, jednak te, które się pojawiły, zakończyły moje wieloletnie poszukiwania. Już bardzo dawno temu wymarzyłam sobie kredkę, która nie zostawiałaby po sobie żadnego koloru a jedynie „gęsty” brokat. Swój ideał znalazłam dopiero w palecie grubych kredek-cieni Mon Ami.
Najbardziej spektakularna jest wersja srebrno-złota – zostawia na skórze sam brokat, zależnie od użytej strony – srebrny lub złoty. Można go łączyć z cieniami (bardzo efektownie wypada z ciemnymi) i wszelkimi innymi kosmetykami. Można malować wszystko: powieki, brwi, usta, twarz, ciało a nawet ozdabiać świąteczne kartki – wedle fantazji.
Kredka oprócz brokatu pozostawia po sobie odrobinę tłustą warstwę „trzymającą”, jednak nie przeszkadza ona absolutnie w niczym, natomiast zapewnia trwałość makijażu i nie pozwala brokatowi obsypać się. W najgorszym wypadku brokat może przemieścić się na inną część twarzy, czy ciała – ale i to jest wybaczalne, bo w wirze imprezowego szaleństwa, szaleje też i brokat.
Wodoodporność u Mon Ami jest jak zawsze bezkonkurencyjna. Makijaż jest trwały, faktycznie odporny na wilgoć (brokat trzyma się skóry nawet pod silnym strumieniem wody), ale łatwo ulega środkom do demakijażu.
W palecie dostępnych jest wiele kolorów, z brokatem, perłowych i matowych – wszystkie są warte uwagi. Brokatowe przydadzą się nie tylko w następnym, już dłuższym karnawale, ale także w środku roku, bo przecież i latem zdarzają się sytuacje, kiedy trzeba zabłysnąć.
Kredki Mon Ami zdobyć można w małych, niesieciowych, często osiedlowych drogeriach, w budkach z kosmetykami na bazarach. Trzeba poszukać, ale warto!