"Ziemia żywych trupów", reż. George A. Romero
Ziemia żywych trupów nie jest raczej dziełem przeznaczonym dla prawdziwych maniaków filmów grozy czy też masochistycznych miłośników robienia pod siebie ze strachu. To bardziej przygodowy film akcji, utrzymany w postapokaliptycznym klimacie Mad Maxa czy Fallouta. A że przewija się w nim motyw wyjadania ludzkich podrobów? Nie takie rzeczy się widziało, wyjadanie wcale nie musi być straszne.
Nie znaczy to jednak, że film jest marny. Wręcz przeciwnie, jest w nim dużo akuratności, czuć w nim swoiste zacięcie publicystyczne reżysera. Romero zawsze chciał opowiadać w swoich filmach o aktualnym klimacie Ameryki. Tym razem przyjrzał się Stanom zagrożonym terrorem, krajowi z rosnącym poczuciem społecznych nierówności. W rezultacie pokazał podzielony, zdewastowany świat, któremu brak jakiegokolwiek pomysłu. Świat, w którym burżuje okopują się w luksusowych osiedlach zamkniętych i apartamentowcach, zaś plebs wypala resztki mózgu narkotykami, hazardem i wódą.
Sporo tu klaustrofobii i atmosfery ostatecznego upadku. Mimo, iż Ziemia jest dynamicznym filmem akcji, przypomina chwilami znakomitą przypowieść Piotra Szulkina Obi oba, czyli upadek cywilizacji. Te same złudne nadzieje, ta sama bezsensowność ludzkich poczynań w obliczu nieuchronnej katastrofy…
Szczególnie urokliwa jest scenka, w której miejscowy prominent usiłuje czmychnąć z walizką pełną dolarów – tak jakby mógł je w jakikolwiek sposób spożytkować… Albo motyw tłumu umarlaków dewastujących luksusowe centrum handlowe. Romero wie, jak kręcić sceny z udziałem zombie – w końcu jest twórcą gatunku – tym razem jest to prawdziwa batalistyka, zmagania nieledwie epickie. A tak swoja drogą, wydaje mi się, że od bezmyślnej konsumpcji do orgii zniszczenia tylko krok. Z łatwością mogę wyobrazić sobie dzień, w którym notoryczni klienci supermarketów odwiedzą swoje ulubione miejsce na ziemi nie po to, żeby kupować rzeczy, tylko - żeby je zniszczyć. W obu typach zachowań jest coś równie rozpaczliwego.
Proszę tylko nie odnosić wrażenia, że jest to jakieś szczególnie głębokie, obyczajowe arcydzieło. Nic z tych rzeczy. To czysta rozrywka, tyle że z całkiem trafionymi podtekstami.
Uwaga – to nie jest horror!