„Wilgotne miejsca”, David Wnendt
Ekranizacja skandalizującego bestsellera Charlotte Roche okazuje się produkcją (najdelikatniej mówiąc) kontrowersyjną. Można się w tym doszukiwać wartości samej w sobie, bo przyznaję: niełatwo dziś widza zszokować. Opatrzyły się nam już nagość, realistycznie ukazane sceny seksu i przemocy, homoseksualne melodramaty, narkotyki itd. Kiedy wydawało się, że wszystko już było Wnendt (czy może Roche) sięgnęli po wciąż niezawodny repertuar: kał, mocz, spermę, śluzy pochwowe, hemoroidy…
I nie jest to wbrew pozorom szowinistyczna teenage comedy a’la bracia Farrelly. Przeciwnie: to tzw. (pełną gębą) kino kobiecie. Walczące i przekorne. Utkane (jeśli wierzyć autorce literackiego pierwowzoru) z tego, czego kobiety nam, mężczyznom, na co dzień nie pokazują. I tak dochodzimy do postaci Helen (Carla Juri). Nazywana przez twórców „Amelią 2.0” dziewczyna (to zobaczymy już w pierwszej scenie) z lubością (jak sama mówi) wyciera cipką brudne deski publicznych toalet. Z higieną osobistą jest cokolwiek na bakier, lubi zapach potu, spermy, a nawet (cóż poradzę) kupy. Także i na tym nie kończą się niespodzianki: Helen nie jest samotną wariatką, ale świadomą swego uroku (usłyszymy m.in., że nic nie działa na facetów jak zapach trzy dni niemytej cipki) i mającą niemałe powodzenie pożeraczką męskich serc. Któregoś dnia (fabuła jest dość szczątkowa, to bardziej portret) Helen zacina się w trakcie depilacji odbytu (nóg golić nie lubi, ale pupę…), dalej zagrożona perspektywą nietrzymania kału trafia do szpitala, poznaje tam przystojnego pielęgniarza Robina. Kto zgadnie, co wydarzy się dalej?
Przyznam się od razu: mnie „Wilgotne miejsca” wynudziły niemiłosiernie. Ale film ma swoich zwolenników, zgarnął kilka nagród, wzbudza entuzjazm krytyków. Rzeczywiście: nie jest to (a w każdym razie nie tylko) ordynarna komedia. Wnendt tworzy (bezkompromisowy) portret kobiety wyzwolonej. Chce być ostatnim ogniwem procesu, który wyzwolił kobiety z obowiązujących niegdyś pończoch, gorsetów itd. W dodatku reżyser ma pewną świadomość kina. Próbuje być blisko niezależnego nurtu a’la Sundance. Zgrabnie podkłada muzykę, dynamicznie montuje, bawi się cytatami (kłaniają się m.in. „Trainspotting” i „Nimfomanka”). Jest (nie przeczę) bezczelny. Wypada też oddać mu słuszną decyzję obsadową: Juri świetnie sprawdza się w roli Helen. Jest zabawna, wiarygodna psychologicznie, pełna specyficznego, ale jednak wdzięku. Całość uwodzi dynamiczną, kolorową, odrobinę (to też świadome i żartobliwe) teledyskową narracją.