Narrator, czeski emigrant zamieszkały w Ameryce, dorasta w cieniu rodzinnej tajemnicy. Najprawdopodobniej matka, kobieta lubiąca życie, miała romans w czasie okupacji. Z kim? Jak przebiegł? Tę tajemnicę zabiera do grobu. Wspomnienia rodzinne składają się na pierwszą część książki. Druga, to notatki z pobytu w Pradze jej syna, który – jako dorosły facet – przyjeżdża dowiedzieć się, jak było naprawdę. Spotyka starców, rozmawia i się włóczy, łapie tropy, strzępy historii, ale nic konkretnego.
Skoro prawdy nie można poznać, należy ją wymyślić, operując tym, co ocalało. Matka i jej tajemniczy kochanek zasługują na pośmiertną opowieść o sobie. I tu mamy część trzecią, w której Mark Slouka snuje leniwą historię o miłości młodej dziewczyny do człowieka, który w końcu tego Heydricha kropnął. Miłość to jak z Leśmiana, sprośna i niewinna, malowana wszystkimi barwami zmysłowości. Paradoksalnie, podczas wojny kocha się najmocniej, śmierć wisi w powietrzu, każde spotkanie może być ostatnim. Dla żaren historii zmielić dwa serca – nie kłopot.
W Wieszaniu J. Rymkiewicz opisuje śmierć księcia Gagarina podczas Insurekcji Kościuszkowskiej: odrąbana głowa Rosjanina toczy się po warszawskim bruku, między kopyta końskie, by zatrzymać się… koło opony samochodu. Slouka pisze o historii w podobny sposób, zacierając czas i przestrzeń. Z Ameryki wyrastają domy na Pradze i pokój, w którym gromadzono ptasie gniazda. Starcy płynnie przechodzą w młodość i snują swoje opowieści, jedna noc wydłuża się na lata, tu i teraz, tam i wtedy: dzwoni mi telefon komórkowy, a Reinhard Heydrich jedzie po śmierć w samochodzie z odkrytym dachem.
Język Slouki stworzono do pejzaży, wewnętrznych i zewnętrznych. Nie bawiąc się w zdrobnienia i sentymenty, facet wali taką prozę, że klękajcie narody. Szalenie to literackie, ale też lekkie i bezpretensjonalne. Tak jak wczoraj i dziś zlewa się w jedno, tak świat zewnętrzny staje się korelatem przeżyć egzystencjalnych narratora. Na przykład o burzy. Dziś zdaję sobie sprawę, że pociągała nas najbardziej nieuchronność zjawiska: stada jaskółek nurkujące ku swojemu odbiciu w tafli wody; góra wykwitająca ponad nas ku słońcu i pochłaniająca je powolnym łykiem, któremu towarzyszył zawsze lekki, smutny powiew, przyjemnie łechtający mnie po włosach; a potem trzask i długi, niewyobrażalnie długi grzmot zanikający wreszcie w dostojną ciszę. Byliśmy bezsilni, niezdolni nic zmienić – i to właśnie sprawiało nam niewysłowioną radość.
Pisząc tę recenzję po raz pierwszy (chyba) przekroczyłem termin. Wysyłam ją później niż powinienem, wcale nie dlatego, że niebo zawaliło mi się na głowę. Czasu miałem mnóstwo. Po prostu czytałem. Najwolniej jak mogłem, wracając co chwilę do niektórych fragmentów, myśląc o nich, o całej historii i strasznie nie chciałem, żeby Widzialny świat się skończył. Może mnie nie wyrzucą za spóźnienie? A zresztą… dla doświadczenia prozy Marka Slouka warto wylecieć z roboty.