Przyznam szczerze - jak dotąd krępowałem się przyznać amerykańskiej, komercyjnej kreskówce najwyższą, pięciogwiazdkową notę. Skrzywdziliśmy w ten sposób Ratatuja - tytuł, który ewidentnie na tę ocenę zasługiwał. Najwyższy czas, by zmienić tę sytuację. Z dwóch powodów - dziś nikt już nie może mieć wątpliwości jak ważne miejsce we współczesnym kinie rozrywkowym zajęły wygenerowane cyfrowo animacje - z roku na rok coraz silniej wypierają one tradycyjne superprodukcje takie jak np. Dzień Niepodległości. To animacje są dziś najważniejszymi wakacyjnymi hitami, to o kreskówkach mówi się i dyskutuje. Jest i drugi powód - wchodzący właśnie na nasze ekrany Wall-E to ewidentne arcydzieło gatunku. Jeżeli ów gatunek zdefiniujemy jako wysokobudżetowe, cyfrowe, amerykańskie kreskówki przeznaczone dla widza w każdym wieku, bez żadnego ryzyka błędu mogę stwierdzić - Wall-E to najlepszy film w historii całego nurtu. To tytuł, który spełni marzenia swoich twórców. Bo z jednej strony będzie to ogromny sukces komercyjny. A z drugiej - będzie to tzw. obraz kultowy. Możecie mi wierzyć albo nie, ale za dwadzieścia lat nikt już nie będzie pamiętał wszystkich tych Shreków i Epok Lodowcowych. A Wall-E będzie wciąż oglądany. Trafi też do podręczników - jako film, który ostatecznie potwierdził dojrzałość i klasę całego gatunku.
Wall-E (Wysypiskowy Automat Likwidująco-Lewarujący. E-klasa) przez siedemset lat w samotności oczyszcza Ziemię z odpadów pozostawionych przez ludzi. Pewnego dnia na planetę przybywa EVE - nowoczesna, piękna, myśląca maszyna. Tego dnia życie Wall-E'ego zmienia się na zawsze. Ale nie będzie to tylko i wyłącznie historia miłosna. Wall-E'ego i Eve czeka wspólna odyseja, podróż, której konsekwencje zmienią losy całego kosmosu.
Czytając tę recenzję czytelnik może odnieść wrażenie, że autor "coś kręci". Zachwyca się, bije brawo, opowiada o bezradności konkurentów, ale czemu ten Wall-E jest filmem aż tak bardzo udanym, powiedzieć nie chce. I tak jest w istocie. Zdarzają się - szczególnie niewdzięczne dla recenzenta - obrazy, w przypadku których zdradzić cokolwiek jest przestępstwem. Tak jest i w przypadku Wall-E - to film oparty na kilku brawurowych założeniach, oscarowych trickach, dzięki którym siła suspensu w nowym Pixarze jest porażająca. Zdradzę tylko jeden z owych patentów - Wall-E to nieomalże niemy film. Zdolność wypowiadania słów i zdań mają w nim jedynie ludzie, a więc bohaterowie drugo-, jeśli nie trzecioplanowi. To śmiałe założenie pozwala twórcom na cudowną syntezę całej historii kina science fiction, i nie tylko. Bo o ile w warstwie wizualnej autorzy cytują właśnie arcydzieła kina science fiction - pojawiają się nawiązania do Mad Maxa, Gwiezdnych wojen, Bliskich spotkań trzeciego stopnia, obu Odysei kosmicznych - o tyle w warstwie narracji i komizmu jest Wall-E brawurową podróżą do źródeł kina. Tak, właśnie tak - tytułowy robot to współczesny Charlie Chaplin - cudowna ciamajda o wielkim sercu. A vis comica całego obrazu to nic innego jak seria arcyinteligentnych cytatów z Bustera Keatona i - może przede wszystkim - wczesnych braci Marx. Ale i to wszystko jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej zbudowanej z niezwykle przenikliwego humoru.
Przy produkcji Wall-E musiało pojawiać się jedno pytanie - jak utrzymać uwagę współczesnego widza bez słów, bez dialogów? Autorzy skupieni wokół Pixara mają na to swoją - wydaje się, że słuszną - odpowiedź. Każdą scenę, a nawet każdy kadr naładowano pomysłami i aluzjami w takich ilościach, że odczytanie ich wszystkich stoi na granicy ludzkiej percepcji. Przykłady? Mówiłem - nie bardzo wypada. No dobrze, jeden - Wall-E kolekcjonuje pamiątki po ludzkości - znane nam wszystkim przedmioty codziennego użytku. Wytrwale próbuje odkryć ich funkcje, zrozumieć do czego były one wykorzystywane - i samo to jest jedną z najtrafniejszych parodii współczesnego konsumpcjonizmu, jakie widziałem ostatnio w kinie.
I na tym koniec - nic więcej nie zdradzę. Podsumowując: tak dobrego scenariusza, tak wyraziście zarysowanych postaci, takiej siły komizmu i humoru w amerykańskiej, kinowej animacji jak dotąd jeszcze nie było. A i nie ubawiłem się równie mocno w kinie od bardzo, bardzo dawna. Trzymam kciuki za Pixar - na dzień dzisiejszy Wall-E wydaje się tytułem nie do przeskoczenia. Ale taką samą refleksję miałem po obejrzeniu Ratatuja. Pixar nie tylko gromadzi najzdolniejszych twórców, ale także - co wydaje się najważniejsze - daje im zielone światło dla realizacji najbardziej nawet dziwacznych i kontrowersyjnych pomysłów. W tym jego siła. I oby tak zostało.