Zapowiadany jako przełom w zastosowaniu technologii 3D Tron: Dziedzictwo to kontynuacja głośnego przeboju sprzed 28. lat.
No dobrze, ale prawdziwą atrakcją Dziedzictwa miała być kolejna generacja 3D. Także i tutaj czeka na widzów spore rozczarowanie. Owszem, wypukłości są ładne, ale o odlocie na miarę Avatara, czy nawet animacji w rodzaju Żółwika Sammy’ego i Pioruna nie może być mowy. Autorzy omijają dobrodziejstwa techniki DMR, raczą nas zwykłym, cyfrowym 3D. A więc występuje tu, po wielekroć omawiany efekt „oglądania filmu w przeciwsłonecznych okularach”. Kolory są przyciemnione, a sekwencje nie wykorzystujące 3D (tych jest zaskakująco dużo) mają fatalny kontrast. Właściwie na pochwałę zasługują tu tylko dwie rzeczy. Pomysłowa, na swój sposób oszczędna, intrygująco operująca barwą i planami przestrzennymi scenografia. I przede wszystkim muzyka. Panowie z Daft Punk dali czadu. Ich piosenki wyśmienicie uzupełniają kluczowe sceny, a wykorzystująca orkiestrową instrumentację muzyka to jedyne co w Dziedzictwie rzeczywiście buduje jakiekolwiek napięcie.
Ano właśnie: napięcie. Bo Tron reprezentuje kino rozrywkowe. Wymaganie od tego typu filmów logicznej konstrukcji, czy przyzwoitego aktorstwa to domena tracących kontakt z rzeczywistością recenzentów. Ostatecznie idzie o zabawę. Ale, żeby była zabawa, całość musi wciągać, zaciekawiać, angażować emocjonalnie. A Dziedzictwo koniec końców okazuje się zaskakująco wręcz nudne. Monotonne, pozbawione nerwu. I tego wybaczyć mu naprawdę nie sposób.