Po trzyletniej przerwie (jeśli nie liczyć etiudki w Zakochanym Paryżu) bracia Coen powracają. I to w wielkim stylu. Choć ich film skrojony jest jak skromny płaszczyk, który cnotliwie okrywa wielowarstwowe ciągi znaczeń i złożoną mitologię. Dlatego To nie jest kraj... działa jak ładunek o opóźnionym zapłonie, początkowo tylko trochę niepokoi. Godzinę po seansie niepokoi coraz bardziej. A następnego dnia zaczyna niepostrzeżenie zmieniać świadomość.
Ale to nie jest kino drogi. Wielość wątków i ciągłe zwroty akcji nie układają się w żaden schemat, mimo iż często zdają się wyraźnie odwoływać do innych filmów, jak choćby Psychozy Hitchcocka, nie mówiąc o wcześniejszych obrazach braci - zwłaszcza Śmiertelnie prostym i Fargo. W tym ostatnim morderca-dziwoląg i pozornie słabszy od niego stróż prawa wiernie reprezentowali układ sił na dwóch przeciwległych biegunach moralnego porządku.
To nie jest kraj... ma podobny do wymienionych tu dzieł klimat, fabułę, a nawet postacie i zdaje się równie, a może nawet bardziej jeszcze brutalne. Ale w znacznie mniejszym od tych filmów stopniu jest moralitetem, a w większym filozoficzną syntezą na temat moralności i natury ludzkiej. Brak tu jasnych rozwiązań, a ikoniczne postacie grają rolę znaków pewnych ogólnych pojęć i metafor na temat skomplikowanej alchemii dobra i zła. Naiwny i dobry szeryf - stróż prawa z powołania to coś w rodzaju superego - etycznego wzorca. Moss, trochę błądzący bohater, jest jak człowiek walczący z przeciwnościami, własnym ego, chorobami i śmiercią, której ucieleśnieniem jest oczywiście Chigurh - postać wywołująca prawdziwe ciarki. Ten posągowy psychol o dziwacznym uczesaniu niewątpliwie przejdzie do historii kina.
A sam film? Mroczny, wieloznaczny i pełen odniesień już stał się faworytem światowej krytyki - o czym świadczy deszcz nagród, jaki spłynął na twórców. A przecież te najważniejsze wciąż przed nami. I moim zdaniem, szanse na uznanie Akademii jest spore. To nie tylko jeden z lepszych obrazów twórczego rodzeństwa, ale także jeden z bardziej sugestywnych portretów Ameryki, który podobnie jak genialny wysiłek reżyserski Tommy'ego Lee Jonesa Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady stał się klasykiem w chwili powstania.