„Teoria wszystkiego”, Terry Gilliam
Przyznam się od razu: kocham Terry’ego Gilliama. Monty Python ukształtował moje poczucie humoru, „Bandyci czasu” i „Przygody barona Munchausena” sprawiły, że na zawsze pokochałem tzw. baśnie dla widza w każdym wieku. „Brazil” było dla mnie (ach, te wagary w starym Iluzjonie!) przepustką do świata ambitniejszego kina, na „Las Vegas Parano” uczyłem się smakować ekranowej psychodelii itd. Ciekawy jest też życiorys artysty: kapitalnie opowiedzieli go autorzy dokumentu „Zagubiony w La Manczy”. Kto nie zna tych filmów, ma oczywistą zaległość do nadrobienia. Jak na ich tle wypada nowy obraz reżysera? I tu zaczyna się problem, bo nowy Gilliam, owszem: zaciekawia, intryguje, wciąga widzów w specyficzną grę… ale poziomu wyżej wymienionych tytułów niestety nie sięga.
Reżyser wyraźnie nawiązuje do swojego arcydzieła. Podobnie jak w „Brazil” mamy tu swoistą (bardziej Huxley'owską niż Orwellowską) antyutopię. A więc przyszłość widzianą jako totalitarny świat pełen złudnego, wirtualnego (lub narkotycznego) szczęścia. Rzeczywistość wszechobecnej inwigilacji, jednostkę podporządkowaną zbiorowości, władającą wszystkim korporację z jej enigmatycznym Zarządem. Obywatele wydają się zadowoleni, wyrwać się z kręgu nieustannej kontroli pragnie jedynie neurotyczny haker Qohen Leth (trudny do rozpoznania, ale jak zwykle znakomity Christoph Waltz). Tajemniczy Zarządca (Matt Damon) daje mu taką szansę: będzie pracował w domu, ale nad (przyprawiającym poprzedników o obłęd) twierdzeniem chaosu. Matematycznym wzorem, który ma wyjaśnić tajemnicę ludzkiej egzystencji. Wolność oczywiście okazuje się iluzją: Zarządca podsuwa Qohenowi fikcyjną miłość (w roli prostytutki Bainsley Melanie Therry), fikcyjnych przyjaciół (David Thewlis i Lucas Hedges), fikcyjną psycholog (Tilda Swinton). Wszystko, by wciąż sprawować nam nim kontrolę.