"Tatuaż" reprezentuje popularny, zwłaszcza na początku lat dziewięćdziesiątych, nurt "thrillerów erotycznych", dzięki którym średnio utalentowany Joe Eszterhas zasłynął jako najlepiej opłacany scenarzysta w historii kina. Przy okazji "Nagiego Instynktu" stworzył coś w rodzaju szablonu, z którego wkrótce inni (on sam zresztą też) chętnie korzystali. Wydaje się, że i w przypadku "Tatuażu" poniekąd tak było, chociaż oficjalnie jest to adaptacja powieści Sussanny Moore. I tak oto w skrócie: mamy kobietę w osobie nauczycielki niekonwencjonalnego pisania (Ryan), zbrodnie w sąsiedztwie, przystojnego policjanta (Ruffalo) prowadzącego śledztwo i obowiązkową erotyczną fascynację obojga (ma na celu głównie rozciągnięcie filmu do "regulaminowego czasu ekranowego" i przyciągnięcie widzów do kin) - wbrew zdrowemu rozsądkowi, gdyż policjant jest ewentualnym podejrzanym itd. Jednym słowem, nic nowego, dodam tylko, że również nuda tradycyjnie wprost wylewa się z ekranu, chociaż Campion dwoi się i troi, żeby było mrocznie (rzeczywiście jest, znacznie zredukowano oświetlenie) i strasznie.
Szkoda, że akurat ten film wybrała sobie Meg Ryan na ostateczne rozstanie ze swoim dotychczasowym wizerunkiem, odcięła sobie tym samym jakąkolwiek drogę odwrotu. Okazuje się, że poza ujmującym uśmiechem (tragizm sytuacji polega na tym, że nie może go w ogóle w tym filmie używać!) nie ma żadnych innych środków wyrazu. W ogóle błędy obsadowe to przysłowiowy gwóźdź do trumny "Tatuażu", partner niegdyś słodkiej Meg jest drętwy niczym, co najmniej, Ben Affleck, ale nie ma żadnej z jego zalet. Od typowego kina klasy C różnią "Tatuaż" tylko koszty produkcji i głośne (dawno, dawno temu) nazwiska.