Oto literacka wędrówka przez okrągłe sto lat życia Gdańska. Pozdrowienia z Ludernitz opowiadają o ostatnich dniach z życia starzejącego się oficera, uwikłanego w masakrowanie Afrykanów podczas wojen kolonialnych. Czy spełni się klątwa rzucona przez jedną z ofiar? No pewnie, że się spełni, ale magii przecież trzeba pomóc. Dalej, jest piękna kusicielka, przez którą można oberwać w głowę, żydowski uciekinier i jego wierny pies, brutalnie ubity, potem już wojna i dewastacja miasta przez Rosjan, PGR-y i transformacja Gdańska z miejsca wielokulturowego w komunistyczny monochrom – aż żal tych weteranów wojennych, którzy musieli zniknąć wskutek realizacji tego planu. Co jeszcze? Ano umiera papież, krusząc w ten sposób serce pewnego złodzieja. Ludzie się kochają, rozstają, porzucają, umierają, jedzą. Jak to w Gdańsku przecież.
W tych oszczędnych, nieźle napisanych historiach Adamczewski usiłuje udowodnić, że uczuciem dla człowieka najważniejszym, najbardziej istotnym jest troska. Każdy u niego się martwi, o kogoś się troszczy i ani na moment nie zapomina o własnych smutkach. Najczęściej ma ku temu jakiś powód, a jeśli był zadowolony, to najwyżej złości się na myśl o tym miłym wspomnieniu. A przeszłość jest jak upiór u Mickiewicza, ewentualnie jak pies, brutalnie oślepiony, wypatroszony i powieszony na latarni (opowiadanie Otto Schwan opuszcza Danzig) – budzi przerażenie, choć niedawno jeszcze merdał ogonem. Z kolei teraźniejszość jest leniwa i rozmamłana bez wyraźnego powodu i kolejne teksty czyta się jako świadectwo niemocy: mojej, autora, ludzi których przywołał. Niewiele się chce, a ja nie mogłem, czy też nie chciałem uwierzyć. Czytając dopisywałem nieistniejące strony: tam chłopcy rżnęli w piłkę, koledzy wesoło popijali wódeczkę, w kinie leciał fajny film, a gdzieś, w krzakach na wydmie młodzi ściskali się, ile wlezie.
Wiem, że nie zachęcam do lektury, więc powyzłośliwiam się trochę. Mamy Gdańsk niemiecki, Wolne Miasto, potem Gdańsk za komuny i wolny – im bliżej współczesności, tym Adamkowicz wije się coraz intensywniej, ucieka od pisarskich obowiązków. Znakomicie odmalował lata trzydzieste, świetnie poszło mu z komuchami, czemu więc unika tego, co mamy dzisiaj? Skoro dwie wojny i międzywojnie tak bardzo Gdańsk odmieniły, to ja chcę też strajków, Solidarności i Wałęsy z księdzem Jankowskim, opisanych tak jak się autorowi podoba. Chyba, że historia miała moc przeobrażania miasta i nagle przestała ją mieć. Ale jeśli tak, to z jakiego powodu? Nie znajduję uzasadnienia dla takiego pęknięcia. Jakby Adamczewski lepiej się czuł w świecie, który zniknął, a to co mamy teraz, było mu wstrętne. Można i tak.
Tak krążę wokół tych Szeptów, szukam, gdzie wbić szpilę, albo i zdobyć się na ciepłe słowo i właściwie nie wiem, co mógłbym napisać – rzadko mi się to zdarza, przyznaję się tym mniej chętnie. Zgodnie z tytułem jest to niezbyt hałaśliwy zbiór niezłych tekstów, które niektórych przepłoszą swą ciszą, inni w nich zatoną, a jeszcze inni – jak ja – nie będą wiedzieli, co z nimi zrobić. Więc mówię otwarcie: mnie ta mała książeczka na nic się nie przyda, innym pewno tak. Ale z przyjemnością patrzę na umocnienie się Gdańska na mapie literackiej Polski i narodziny nowego, utalentowanego pisarza. Powieść poproszę.