Jurgen Thorwald, nim umarł, cieszył się statusem gwiazdy, takiej prawdziwej i może, gdyby przyszło mu tworzyć w naszych nieszczęśliwych czasach, stałby się bohaterem tabloidów, albo chociaż Pudelka i musiałby fotografować się z modelkami. Żył długo, chyba szczęśliwie, należąc do nielicznych pisarzy naprawdę elektryzujących czytelników. Jego Stulecie chirurgów należy do najważniejszych książek mojego pokolenia, jednej z tych, która ma pozaginane rogi, plamy i okładki połamane od ciągłego pożyczania. Teraz otrzymujemy spolszczoną wersję drugiego bestsellera, tym razem poświęconego historii medycyny sądowej.
Jeszcze XIX wieku podstawową metodą identyfikacji przestępcy było zeznanie świadka, któremu mogło się coś zwyczajnie pomylić, ten sam świadek mógł zdecydować o życiu lub śmierci podejrzanego – ten zaś nie mógł składać zeznań w swojej własnej sprawie. Do tego nie było policji kryminalnej, co być może wywoła tęsknotę niektórych młodzieńców JP na koszulkach (skojarzenie z JP II niewskazane) – panowie, wystarczy sięgnąć do Thorwalda! Zamiast dzisiejszych, poczciwych gliniarzy, w Londynie lub Paryżu działały grupy łowców głów, złożone z byłych kryminalistów. Jestem pewien, że gdyby współczesny mi chojrak dostał się w ręce tych panów i zdołał, jakimś cudem wrócić do naszych czasów, popędziłby leżeć krzyżem przed najbliższy komisariat.
Więc poznajemy drogę do opanowania metody identyfikacji przy pomocy odcisków palca, pierwsze kroki pracy patologów czy kłopoty z truciznami, wszystko to wchodzi bez kłopotu za sprawą przejrzystego pisarstwa autora. Wielbiciele Stulecia chirurgów mogą poczuć się rozczarowani pewnym drobiazgiem – Thorwald rezygnuje z fabularyzacji swych historii na rzecz rzetelnej, popularnonaukowej wypowiedzi, co odejmuje ciut z poczytności, za to ułatwia przytaczanie faktów, których tutaj znajdziemy masę. Wiele z nich to doskonałe, kryminalne historie, z których każda, sama w sobie, stanowi temat na powieść. Otrzymujemy więc wiele książek w jednej. Niektóre przerażają bardziej niż filmowe horrory: opowieść o dusicielce dzieci, która mordowała w kolejnych domach, unikając sprawiedliwości za sprawą niedociągnięć w medycynie sądowe, po prostu nie daje się zapomnieć.
Ale największą wartością Stulecia detektywów jest pokazanie ślepych odnóg – te zresztą najbardziej interesują Thorwalda. Na przykład, metoda identyfikacji przy pomocy odcisku palca miała poważnego konkurenta. Niejaki Bertillon wymyślił, by katalogować przestępców mierząc ich szczegółowo: obwód głowy, klatki piersiowej i tak dalej, co rzeczywiście działało, choć było pracochłonne. Takich drobiazgów w Stuleciu detektywów znajduje się dziesiątki. Niesamowita książka.