Statystyczny katolik. Kto to taki?
Według danych GUS z 2012 roku w Polsce 87% osób deklaruje katolicyzm. Nie wiem co znaczy zadeklarować się jako katolik. Pochodzę z katolickiej rodziny, przeszłam chrzest jak większość dzieci, podobnie bierzmowanie, pomimo przyjęcia tych sakramentów nie nazwałabym siebie katoliczką, bo nie wierzę w Boga. Jak większość dzieciaków byłam zmuszana do chodzenia do kościoła i była to dla mnie mordęga, a nie przeżycie mistyczne. Dzisiaj wszystkie religie wkładam do jednego worka i mają dla mnie tę samą wartość, co gusła.
Kim jest współczesny praktykujący wierny a kim niepraktykujący? Praktykować oznacza brać udział w Mszy Świętej w niedzielę i święta, nie robić zakupów w dni święte, pościć w piątki i Środę Popielcową? Czy praktykujący katolik nie jeździ na gapę, nie kradnie, nie kupuje kradzionych rzeczy, płaci terminowo podatki i zatrudnia pracowników zgodnie z prawem, bez przekrętów w stylu: umowa na 1/8 etatu, a pod stołem dostaniesz więcej? Czy płaci abonament? Kiedyś w ogłoszeniach w dziale praca można było znaleźć oferty z dopiskiem „zatrudnię chętnie Świadków Jehowy”. Była to w pewnym sensie gwarancja uczciwości ewentualnego pracownika. Czy zadeklarowany katolik może wzbudzać zaufanie? Czy jest gwarancją czegokolwiek?
Jak to jest z katolikami i seksem? Czy nakaz życia w czystości cielesnej ma jakiekolwiek znaczenie? Według szóstego przykazania oddawanie się uciechom cielesnym z osobą nie będącą współmałżonkiem jest grzechem ciężkim. Tylko wtedy seksualność ma czysty wymiar, kiedy łączy ludzi w sakramencie małżeństwa. Odnoszę wrażenie, że współcześni katolicy, nie tylko młode pokolenie, traktują zasady i przykazania bardzo wybiórczo. Przestrzegają tych, które nie przeszkadzają w codziennym życiu i specjalnie go nie utrudniają. Zapewne są nieliczni przestrzegający szóstego przykazania. Znam sama jednego 26-latka. Podchodzi do sprawy bardzo poważnie i mało optymistycznie. Zakłada, że nigdy nie ożeni się, bo współczesne dziewczyny nie wezmą kota w worku, a nie liczy na poznanie dziewicy. No właśnie, to podstawowy problem. Co jeśli w łóżku nie będzie fajnie? W zasadzie racja. Nie wyobrażam sobie dobrego związku, w którym nie ma seksu przez rok. Czyż jednak świadoma wiara nie jest zobowiązaniem? Z tych 87% zadeklarowanych katolików, tylko część zapewne można nazwać praktykującymi, ale nie o definiowanie mi chodzi i szufladkowanie. O podejście do tematu. Jeśli wierzę, czy Bóg nie jest na pierwszym miejscu? Czy życie po śmierci nie jest tym ważniejszym od doczesności i związanymi z nią przyjemnościami? Według mnie wysoce niemoralne jest spowiadanie się z seksu przedmałżeńskiego z pełną świadomością, że tego samego dnia, lub za kilka zrobi się dokładnie to samo. Jaka jest odpowiedź, w tej sytuacji, na pytanie księdza:
- Czy żałujesz za grzechy?
Ciężko mówić o żalu, jeśli planuje się kolejne cielesne uciechy. Zupełnie inaczej jak nas poniesie, namiętność to wielka siła, wszyscy to raczej wiedzą, ale stały, regularny seks z partnerką/partnerem, z którym często się już mieszka? Sprawa jest trudna, zdaję sobie z tego sprawę, choć czy powinna być taka, dla miłującego Boga? Często pojawia się pytanie, a co tak naprawdę zmienia ślub? W przypadku katolików miedzy innymi to. Seks staje się dozwolony. Być może przykazania nie pasują do współczesnych czasów, nie oceniam tego. Zdawało mi się jednak, że przykazania są ponadczasowe, uniwersalne. Nie dopasowuje się ich do współczesności i swojego widzimisię i swoich słabości. To hipokryzja. Może wyjściem jest szybszy ślub i krótsze narzeczeństwo? Nie mój to problem w sumie. Mnie to po prostu bawi, tak jak przypadek mojego znajomego. Asceza kulinarna (tu wielki uśmiech) i głośne krytykowanie nieprzestrzegających piątkowego postu, a jednocześnie stały, przedmałżeński seks. Ciężko jest sobie i innym wybaczyć piątkowego kotleta, opuszczenie niedzielnej mszy? A regularne współżycie przedmałżeńskie, które jest grzechem ciężkim, odpuszczamy? A co na to katolickie sumienie?