Śniadanie ze Scotem (jedno „t” w imieniu chłopca to nie pomyłka) wykorzystuje doskonale znany schemat: dwóch gości, nagle i wbrew własnej woli, zostaje opiekunami dziecka. Tyle, że tym razem nie mamy do czynienia z programowo niedojrzałymi kuplami „od piwa”, a żyjącymi w stałym związku, zdeklarowanymi gejami. W dodatku matka chłopca zmarła nie (jak to jest przyjęte w amerykańskim kinie familijnym) wskutek długiej i wyniszczającej choroby, ale przedawkowując heroinę.
[photo position="inside"]20774[/photo]Jakby tego było mało Scot okazuje się (jak mówią o nim sami zainteresowani) bardziej gejowski niż jego przypadkowi opiekunowie. Uwielbia różowe ciuchy, musicalowe piosenki, chętnie stosuje makijaż a najchętniej całuje kolegów z klasy. Czym budzi przerażenie Sama i Erica (obawiają się, że „będzie na nich”). Brzmi to wszystko naprawdę odważnie, ale nie dajcie się zwieść: Lynd całkowicie zaprzepaścił potencjał ekranizowanej książki (Śniadanie to adaptacja głośnej prozy Michaela Downinga). Wszystko jest tu bezlitośnie skonwencjonalizowane, grzeczne i poprawne. A powyższe kontrowersje z całych sił ukrywa się przed oczami widza. Co nie tylko odbiera filmowi wiarygodność (Eric i Sam faktycznie sprawiają tu wrażenie wspomnianych kumpli „od piwa”, nie namiętnych kochanków), ale także całkowicie zaprzepaszcza, przyznaję: niemały, potencjał Śniadania ze Scotem. W efekcie dostajemy setną (jeśli nie tysięczną) kopię obrazów w stylu Trzech mężczyzn i dziecko. A więc opowieść o dojrzewaniu do odpowiedzialności, o wartościach rodzinnych itd. Jak przystało na amerykańską produkcję familijną jest też wątek sportowy (ambicji i solidarności nauczyć ma Scota hokej) i bożonarodzeniowy, a więc (do przysłowiowego zwrotu zawartości żołądka) przesłodzona finałowa sekwencja kolacji wigilijnej.
Oczywiście: film powinno się oceniać w kontekście gatunku, jaki reprezentuje. I nie można powiedzieć: Śniadanie… jest efektownie sfotografowane, a z początku nawet (przez chwilę, ale jednak) zabawne. Sporo uroku dodaje mu naprawdę wyrazista kreacja młodego Bernetta w roli tytułowej. A jednak jest to film straconej szansy. Bo mogło być ostro i kontrowersyjnie. A powstało coś, co śmiało może być puszczane w telewizji w trakcie świątecznego obiadu. Bo Śniadanie ze Scotem z pewnością zadowoli starsze panie poszukujące tzw. „ładnych” filmów. Lynd zadbał, by nawet najsurowszy cenzor nie wyciął jego obrazu ze świątecznej ramówki. Usunął ze swojego filmu wszystko, co mogło być w nim świeże i interesujące. I w porządku. Tylko dlaczego ten (moim zdaniem z definicji stworzony na potrzeby telewizji) film w ogóle trafia na duże ekrany? Tego nie rozumiem.