Oddzielnym tematem jest tutaj sam reżyser. Ponad dziesięć lat temu Guy Ritchie był tym, który przeszczepił idiom "nowego kina gangsterskiego" na europejski grunt. Ówczesny mąż Madonny doprawił posttarantinowskie patenty dużą dawką cynicznego, czarnego angielskiego humoru.
[photo position="inside"]20229[/photo]I w ten sposób wykreował swój własny, charakterystyczny i niegdyś bardzo świeży styl. Gorzej, że Ritchie najwyraźniej utknął na tym etapie, od lat dostarcza widzom wciąż takie same historie; najzwyczajniej się powtarza. Wydawało się, że to właśnie perspektywa stworzenia kina historycznego, a więc kostiumowego, może otworzyć Ritchie'ego na nowe formy wyrazu, wzbogacić jego styl.
[photo position="inside"]20230[/photo]Niestety (chociaż fani pewnie powiedzą: na szczęście) nic takiego się nie stało. To wciąż ta sama narracja, którą tak dobrze znamy już z Przekrętu i Porachunków. A więc dużo tutaj atrakcyjnie sfotografowanej przemocy, miejsce normalnych dialogów zastępuje nieustanna "grypsera" zawsze zwieńczona błyskotliwą puentą, a sami bohaterowie są uroczy, ale mało realistyczni (bo też i do przesady wręcz ekscentryczni).
[photo position="inside"]20231[/photo]O dziwo jest w tym jakaś metoda, styl Ritchie'ego po raz kolejny zdaje egzamin z ekranowej fotogeniczności. Dobrze się to ogląda i fajnie się z tym obcuje. Ale też nie sposób nie dostrzec: ta na wskroś współczesna koncepcja przeniesiona jest w realia wiktoriańskiej Anglii w sposób czysto mechaniczny i niezbyt adekwatny.
Ale przede wszystkim mamy tu do czynienia z prawdziwym koncertem rewelacyjnego aktorstwa. Mark Strong kapitalnie wciela się w rolę demonicznego czarnego charakteru, Rachel McAdams fantastycznie odnajduje się w skórze holmesowskiej femme fatale.
[photo position="inside"]20235[/photo]Jude Law z niezaprzeczalnym urokiem dekonstruuje tradycyjny wizerunek safandułowatego Watsona. Ale pomimo wszystkich tych naprawdę świetnych kreacji i tak na pierwszy plan wysuwa się swoisty "one man show" Roberta Downeya Jr. Fani Downeya (do których zalicza się też i niżej podpisany) mogą być zadowoleni. Ten fantastyczny aktor w swoim czasie (na skutek nieustających detoksów i odwyków) został odsunięty na boczny tor.
[photo position="inside"]20236[/photo]Ale powrócił; gdzieś pomiędzy Cudownymi chłopcami a Zodiakiem złapał życiową formę i utrzymuje ją do dziś. Downey w pełni wykorzystał szansę zagrania głównego (i tytułowego) bohatera w obrazie od początku kreowanym na światowy hit. Ukradł cały film dla siebie, w pełni zawłaszczył ekran, zafundował widzom pokaz niesamowitej wirtuozerii.
[photo position="inside"]20237[/photo]Holmesa wybudował w oparciu o kontrasty. Chłopięcy urok sąsiaduje tu z psychopatycznym mrokiem, geniusz dedukcji ośmiesza się absurdalnym narcyzmem, niechlujny abnegat wciąż pozostaje dżentelmenem... Wielu widzom trudno będzie zaakceptować Downeyowskiego Holmesa, ale też nie wierzę, żeby znaleźli się tacy, którzy go nie polubią. Naprawdę nie sposób oderwać od niego oczu.
I tak można by długo jeszcze nowego Holmesa i chwalić, i krytykować jednocześnie. Konkluzja pozostaje prosta: to komercyjne, multipleksowe i popcornowe kino z najwyższej półki.
[photo position="inside"]20238[/photo]Po prostu świetna rozrywka, w której lepiej nie doszukiwać się drugiego dna, bo najzwyczajniej go tam nie ma. Ci wszyscy, dla których Holmes oznacza tylko arcydzieło literatury, klasykę kryminału, wielopiętrowe łamigłówki rozwikływane w zaciszu angielskich klubów dla dżentelmenów, powinni seans nowego Holmesa omijać jak najszerszym łukiem (naprawdę, szkoda nerwów). Ale pozostali będą się na Sherlocku Holmesie po prostu bardzo dobrze bawić. I tyle.