Film Jean-Pierre’a Amerisa oryginalnością nie grzeszy. Na plakatach przeczytacie, że jest uroczy jak „Amelia” i apetyczny jak „Czekolada”. I rzeczywiście: reżyser bez żenady cytuje (z pewnością bardziej uzdolnionych) poprzedników. Odnajdziecie tu zwariowany, absurdalny humor Jean-Pierre’a Jeuneta, nieuchwytny wdzięk Hallstroma, odrobinę autoironicznej neurozy a’la Woody Allen itd. Wszystko to podane w wersji „soft”, a więc bez artystycznej odwagi pierwowzorów. Dalej Ameris żongluje konwencją: stawia na klasyczne, komediowe zagrania sprzed półwiecza. Humor sytuacyjny, musicalowe wtręty, anachroniczna stylizacja, baśniowy sznyt… wszystko to już było. Po wielokroć.
A jednak: nie sposób czynić z tego zarzutu. Bo Przepis na miłość ma tonę uroku. Autentyczny wdzięk, energię, żywotność. I kapitalnie napisane postacie. Ameris opiera humor na komplikacjach wywołanych fobią społeczną bohaterów, ale nie ma tu agresywnej kpiny. Króluje, tak lubiane przez polskich widzów, wszechobecne ciepło. I dobrze. Bo Ameris prochu nie odkrywa, ale wdzięcznie przywołuje ducha klasycznych (i raczej europejskich) komedii romantycznych. Daje widzom lekką, ale nieurągającą niczyjej inteligencji, rozrywkę. Bo Przepis trzyma poziom: humor jest rzeczywiście śmieszny, aktorstwo wyśmienite, wyczucie stylu nienaganne, wdzięk autentyczny. W efekcie film Amerisa to idealna odtrutka na jesienną depresję. Jeden z tych obrazów, które ogląda się z nieschodzącym z twarzy uśmiechem. A po seansie opuszcza się kino w doskonałym nastroju. I reagować tak będą zarówno bywalcy multipleksów, jak i wyrobiona, festiwalowa publiczność. A to już duża sztuka.