Brzmi smakowicie, prawda? Przelotnych kochanków reklamowano jako coś, na co czekam od wielu lat. Jako powrót do estetyki wczesnych filmów Almodovara. Do szaleństwa, jakie pamiętamy m.in. z Kiki. Do wielopiętrowej zabawy campowym kiczem, do programowego przegięcia, świadomego przekroczenia wszelkich granic (przypomnę, że śmiesznym umiał Almodovar uczynić nawet realistycznie ukazany gwałt). Do kina, które choć ocieka spermą, przemocą, a nawet kałem, pozostaje dalekie od amerykańskiego, fizjologiczno-toaletowego banału. I wreszcie: kina pełnego niekłamanej brawury, imponującego energią, doprowadzającego nas, widzów, do prawdziwie histerycznego śmiechu. Tak mieli wyglądać Przelotni kochankowie. Niestety: prawda jest nieco inna.
Jest miło, kolorowo, odrobinę kontrowersyjnie, ale niespecjalnie śmiesznie. Czekamy na eksplozje ekscentrycznych fantazji reżysera, ale nic z tego: tym razem Almodovar zachowuje się, jakby małpował Woody Allena. Kameralna sceneria, umieszczenie bohaterów w małej, zamkniętej przestrzeni; subtelny, delikatniejszy niż ten, do którego zdążył nas przyzwyczaić słynny Hiszpan, humor: bardzo to wszystko szlachetne. Tyle, że zwyczajnie nie działa. Jest tu kilka przepysznych scen (fenomenalna sekwencja taneczna!), ale przez większość czasu czegoś brakuje. Jakby Almodovar zgubił rytm, jakby znudził się samym sobą. Pozbawiony barokowego przepychu, świadomej prowokacji, nie naruszający poczucia dobrego smaku autor Zwiąż mnie okazuje się zaskakująco mało atrakcyjny. Żarty wywołują uśmiech, ale o prawdziwym śmiechu w ogóle nie może być mowy. Widzimy też, że współczesna, liberalna obyczajowość wyprzedziła Almodovara: co dekadę temu potrafiło szokować widzów, dziś jest już chlebem powszednim, widzianym po stokroć nawet i w amerykańskich serialach. Szkoda, że nie dostrzega tego sam reżyser. Wytrwale próbuje wciągnąć nas w parodiowanie dawno zgranych schematów. Po części mu się to udaje: Kochanków oglądamy z pewną dozą przyjemności, bez specjalnego znużenia, doznając (umiarkowanej) poprawy nastroju. Ale z kina wychodzimy rozczarowani.
Rozkochani w twórczości Almodovara krytycy usprawiedliwiają go poczuciem misji. Ma to być film ratunkowy, odtrutka na hiszpański kryzys ekonomiczny, dzieło kręcone ku pokrzepieniu iberyjskich serc. Szczerze mówiąc: dawno nie słyszałem podobnej bzdury. Kochankowie wymagają zgoła innej diagnozy. Almodovar zapadł na chorobę wspomnianego Allena, ale też m.in. Winterbottoma. Uzależnił się od kręcenia filmów. Co roku dostarcza nam nowy obraz swojego autorstwa. Nie potrafi się zatrzymać, poszukać świeżych inspiracji, w efekcie powtarza się, traci świeżość. Oczywiście: nadal pozostaje mistrzem, wciąż cudownie czuje kino. Dlatego Kochankowie nie są filmem złym. Ale jednym z najsłabszych w całej karierze Almodovara już niestety tak.