Czy biedni, ale zdrowi potrafią poczuć w sobie radosną lekkość bytu - bez ferii i wakacji, dobrych ciuchów, kosmetyków, delikatesów i książek, uregulowanych bieżących opłat i oszczędności, zaskórniaków na hobby i innych, wcale nie luksusowych, ale jednak atrakcji? Nie zawsze i niekoniecznie. Najczęściej bowiem – nawet wówczas, gdy deklarujemy, że doceniamy to, co mamy - proza życia i zmyślne strategie, jak powiązać koniec z końcem, sprawiają, że trudno jest dostrzec inne barwy codzienności, niż szarość.
Magda (32 lata, kosmetyczka z Trójmiasta):
- Kiedy byłam dzieckiem, mama wciąż mi powtarzała, że pieniądze szczęścia nie dają. Na każdym kroku podkreślała, jak bardzo ważne jest wnętrze człowieka – zarówno to, co nosi w sercu, jak i w głowie. Wierzyłam jej, to oczywiste, jednak dzięki temu wcale nie było mi mniej przykro, kiedy moje koleżanki dostawały od rodziców nowe ciuchy, opowiadały o wakacjach czy imprezach. One miały nowe podręczniki, dobre książki, chodziły na dyskoteki, na basen czy „na pianino”, a ja nie - nas nie było stać na nic. Nie miałam swoich pieniędzy, nie dostawałam kieszonkowego, a w moim miasteczku o pracy dla młodzieży – poza sezonem truskawkowym – nikt nie słyszał.
Skłamałabym mówiąc, że byłam nędzarką. Miałam gdzie mieszkać i co jeść, nie chodziłam naga. Na gwiazdkę zawsze dostawałam parę dżinsów – jedyną rzecz, której nie dodzierałam po starszej siostrze. Wszystko inne – od majtek, przez swetry, po podręczniki, miałam po niej. Najbardziej bolało mnie, że nie mogłam uczyć się języków, nie miałam co marzyć o korepetycjach czy kursach przygotowawczych, nie kupowałam książek. Nie jeździłam na wakacje, a lody jadłam właściwie tylko w niedzielę, kiedy wracaliśmy z kościoła.
Moi rodzice, skromni urzędnicy, nie oczekiwali od życia niczego, nie mieli ani planów, ani marzeń. Ich życie było monotonne, smutne i szare. Pieniądze, dobra materialne i uroki życia, nawet w myślach, to był luksus – nie wiem tylko, czy taka postawa faktycznie wynikała z ich przekonań, czy była to próba zaakceptowania trudnej sytuacji. Wegetowali, i o ile dla nich było to znośne, o tyle na mnie odbijało się to bardzo. Byłam smutnym, zamkniętym w sobie dzieckiem, które zawsze czuło się gorsze od innych. Miałam kłopot z samooceną, długo nie mogłam uwierzyć, że jestem kimś, że coś znaczę. Miałam małe oczekiwania i niskie aspiracje. Mój świat był szary, taki jałowy. Nauczyłam się żyć na minimalnych obrotach, w trybie z dnia na dzień.
Wszystko zmieniło się, kiedy przyjaciółka uświadomiła mi, w czym tkwi problem. Tkwił we mnie, w moim nastawieniu do życia. Zaczęłam pracę nad sobą – nadszedł czas, by otworzyć oczy, umysł i serce, zacząć czuć i chcieć. Niby banał, ale... Dziś jestem kimś innym, odniosłam życiowy sukces. Mam dobrego męża, dwoje dzieci, jestem zdrowa i owszem, bardzo to doceniam. Wiem jednak, że to własna firma, mieszkanie i oszczędności pozwalają mi się z tego tak bardzo cieszyć. Tak, to poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa dają mi komfort dostrzegania, dzięki nim odzyskałam radość życia. Nie żyję luksusowo – nie trwonię pieniędzy na zbytki, ale korzystam z nich, nabywam dobra, podróżuję, inwestuję w dzieciaki. Pomagam też moim rodzicom. Jestem szczęśliwa - i nikt mi nie powie, że pieniądze w życiu nie są ważne. Ci, którzy je mają, nie wiedzą, jak bardzo niedostatek materialny potrafi zmienić i myślenie, i samego człowieka.
Anna (28 lat, pedagog z Warszawy):
- Wychowałam się w zamożnej rodzinie. Moi rodzice są bardzo przedsiębiorczymi ludźmi, a i pochodzą z dobrze usytuowanych finansowo familii. Nigdy nie narzekałam na brak czegokolwiek. Nie było w naszym domu marmurów, ale zawsze miałam i fajne ubrania, i kieszonkowe, i książki. Uczyłam się języków i gry na skrzypcach. Jeździłam konno, co najmniej dwa razy do roku bywałam z rodzicami za granicą. Wiem, że miałam więcej niż inni, ale nie nosiłam wysoko głowy. Żyło mi się dobrze, beztrosko i przyjemnie.
Dzieciństwo upłynęło mi w sielskiej, beztroskiej atmosferze - i myślę, że to miało duży wpływ na to, jaka jestem, jak widzę świat i swoje w nim miejsce, jakie podejmuję decyzje i wyzwania. Jeszcze jako dziecko, głównie dzięki podróżom, wiele widziałam, doświadczyłam - jak to mówią z niejednego pieca jadłam chleb. Nabrałam ogłady, jestem pewna siebie i mam pasję życia.
Półtora roku temu rozstałam się z mężem. Wszystko zaczęło się, kiedy urodziła się nasza córka. Mąż był zawiedziony, bo to miał być chłopiec, jego syn, dziedzic. Źle mnie traktował, Julii nie dostrzegał. Byłam na utrzymaniu męża, a on nie dawał nam właściwie pieniędzy na życie. Opłacał rachunki, kupował Julii pieluchy, mleko i potem słoiczki, a mnie dawał 40 zł na tydzień. Było mi ciężko, nie pracowałam przed ciążą, więc nie przysługiwały mi żadne świadczenia. Nie miałam oszczędności, a nic nie mówiłam rodzicom, bo się wstydziłam. Miałam co jeść – dramatu nie było, ale jaka ja byłam smutna!
Smarowałam twarz kremem dziecka (tym do pupy), odżywiałam się niemal wyłącznie chlebem z pasztetem, a nasz domowy asortyment środków czystości ograniczał się z płynu do mycia naczyń (za porządek w domu też byłam odpowiedzialna). Czy mi to przeszkadzało? Co interesujące – nie. Zamknęłam się na wszystko i na wszystkich. Nie myślałam o żadnych przyjemnościach, urokach życia czy w ogóle czymś ponad mój standard - ani o książkach, ani o kosmetykach, ani o fajnym jedzeniu. Skupiłam się na dziecku i na przetrwaniu. Może to była wegetacja, a może depresja, tego nie wiem, ale czułam się jak robot. Wstawałam, wykonywałam swoje obowiązki, nie miałam żadnych potrzeb! Jakbym niczego nie chciała i nie czuła.
Dostrzegłam to mniej więcej po roku. Popatrzyłam na siebie, a zjawa, którą zobaczyłam w lustrze, nie była mną. Nie znałam takiej siebie. I pomyślałam wtedy: kim będzie moja córka, jeśli codziennie będzie widziała taką smutną, zrezygnowaną matkę? I powiedziałam dość. Spakowałam się i wyprowadziłam do rodziców. Nie pytali o nic, po prostu przyjęli córkę i wnuczkę pod swój dach.
Powoli dochodzę do siebie – pomaga mi nie tylko ich obecność czy wymierna pomoc (i finansowa, i przy dziecku), ale i zaangażowany przez nich psycholog. Cieszę się, bo powoli odzyskuję… siebie. Nie wiem jednak, i boję się nawet myśleć, co by było, gdyby moich rodziców nie było stać na taki gest.