Z pamiętnika sentymentalnej...
Jest lato 1987 roku. Upalny i suchy wieczór, mimo że to Londyn. Idę bez celu po West Endzie, jestem już po pracy. Zachłannie patrzę na każde mijane kino, jeszcze nie wiem, co to multipleks... Na jednym świecą do mnie gigant-litery: DIRTY DANCING. Bardzo podoba mi się plakat.
Zapalają się światła. Dwie godziny minęły jak we śnie. Jestem odurzona. W całej sali podłoga między rzędami i nie tylko zasłana jest strzępami brązowego papieru i miękkimi łupinami po mandarynkach. Ich zapach też odurza. Zapamiętałam niewiele. Może najbardziej – czarną, jedwabną koszulę ze zrolowanymi wysoko rękawami, odsłaniającymi cudowne męskie ramiona.
Pierwsza rzecz, jaką robię po powrocie do Polski: zapisuję się na kurs tańca. Z opłakanym skutkiem, co pokazał czas. I oczywiście rozmawiam na cmentarzu z Ewą, Tą Jedyną Przyjaciółką. - Na pewno by ci się spodobał - zapewniam. Kiedyś, przez 13 lat miałyśmy niemal wszystko wspólne, łącznie z gustem.
Nie, to nie był najlepszy film, jaki kiedykolwiek widziałam. Ale z tamtego wieczoru w Londynie zostały we mnie na całe życie 3 rzeczy. Po pierwsze, nie umiem tańczyć. Po drugie, podniecają mnie piękne bicepsy. Po trzecie, kiedy jem - lub tylko widzę – mandarynki, myślę automatycznie: Patrick Swayze. Trochę tak, jak Lis na widok łanów zboża miał już zawsze myśleć o włosach Małego Księcia...