Bohaterką jest Emily (Rooney Mara), pogrążona w głębokiej depresji żona odsiadującego wyrok za przekręty finansowe Martina (Channing Tatum). Wydaje się, że kobieta właśnie wychodzi na prostą: odstawia leki, ma ciekawą pracę, Martin za kilka dni ponownie cieszył się będzie wolnością. Ale demony nie śpią: po dwukrotnej próbie samobójczej Emily trafia pod opiekę nowego psychiatry, dr. Jonathana Banksa (Jude Law). Ten ostatni, po konsultacji z poprzednią lekarką Emily, dr. Siebert (Catherine Zeta-Jones), przepisuje pacjentce nowy lek, szeroko reklamowaną w mediach Ablixę. Z początku kuracja przynosi znakomite rezultaty, ale już niebawem tzw. efekty uboczne (tak brzmi oryginalny tytuł: Side Effects) okażą się tragiczne w skutkach.
Pierwsza godzina Panaceum wydaje się twierdząco odpowiadać na wspomniane wyżej pytanie fanów: to Soderbergh w najwyższej formie. Perfekcyjnie zrealizowany, przepięknie sfotografowany (kapitalnie wykadrowane, brunatno-żółte zdjęcia autorstwa samego reżysera), wzbogacony dyskretną muzyką Thomasa Newmana film wciąga bez reszty. Soderbergh sprytnie splata dwa wątki. Z jednej strony (i nie po raz pierwszy) krytykuje współczesną cywilizację Zachodu. Tym razem za cel bierze sobie amerykańską modę na (prozakopodobne) antydepresanty: w USA są one równie powszechne co kawa czy herbata, socjolodzy coraz częściej piszą o „kulturze tabletki szczęścia”. Jednocześnie dostajemy kapitalny, przejmujący obraz choroby: tu przypomina się Soderbergh z Kafki czy Solaris. Gęsty, schizofreniczny, niepokojący. Mistrzowsko operujący nastrojem. Solidna jest też konstrukcja: znakomicie napisane postacie, pomysłowo nakreślone konflikty między nimi i przede wszystkim świetni aktorzy. Zeta-Jones długo pozostaje na drugim planie, uwagę widzów przyciąga przede wszystkim (jak zawsze świetny) Jude Law i zjawiskowa Rooney Mara. Kto kojarzy ją jedynie jako Lisbeth Salander z Fincherowskiej Dziewczyny z tatuażem przeżyje niemałe zaskoczenie. Tym razem Mara jest delikatna, kobieca, bez wątpienia atrakcyjna.
Wszystko to Soderbergh serwuje z niezwykłym skupieniem, świadomością formy, szlachetną oszczędnością… przez pierwszą godzinę. Później następuje (i tu zaczyna się seria z cyklu „tego zdradzić mi oczywiście nie wolno”) gwałtowny zwrot akcji. Panaceum skręca w stronę thrillera, karmi się wielopiętrową intrygą, pokazuje szeroko zakrojony spisek. Przypominamy sobie, co wypchnęło Soderbergha z pierwszej ligi: romans z komercją, próby utrafienia w gusta tzw. szerokiego odbiorcy. Precyzja pierwszej godziny bierze w łeb, akcja przyspiesza i – nie przeczę – raz po raz zaskakuje. Ale dzieje się to kosztem ewidentnych dziur w logice scenariusza, sztucznego podbicia tempa zdarzeń, coraz bardziej wysilonych suspensów, irytującego wrażenia przesytu. Jeżeli dołożyć do tego ewidentnie bzdurne zakończenie, pozostaje żal. Bo zaczynało się to wszystko naprawdę wspaniale.
Ale i tak jest to najlepszy obraz Soderbergha od czasu Solaris i Ocean’s Eleven. Pozostaje mieć nadzieję, że pięćdziesięcioletni reżyser tym razem spełni swoje pogróżki. Z jednej strony od dawna nie potrafi sięgnąć poziomu swoich najważniejszych produkcji (Seks, kłamstwa i kasety video, Kafka, Erin Brockovich). Z drugiej: niezwykła uroda kadrów Panaceum przypomina, jak wielką sensacją mogłaby być zapowiadana od lat wystawa jego obrazów. Jeżeli ma to być jego pożegnanie z kinem, nie przeczę: Soderbergh (pomimo błędów i ludycznych zagrań) trzyma poziom. Odchodzi z godnością.