Od pierwszych scen czuć, że będzie źle. Z początku atakuje nas muzyka: tandetna, patetyczna, kiczowata. Sugerująca emocje, których nie sposób dopatrzeć się na ekranie. Dalej jest tylko gorzej: bohaterowie to tekturowe kukły, komiksowe nośniki amerykańskiej propagandy. W dodatku fatalnie zagrane. Gdzieś w tle przewija się jak zwykle świetny Morgan Freeman (Marszałek Trumbull), równie dobrze radzi sobie znana z HBO’owskich seriali Melissa Leo (Sekretarz Obrony Ruth McMillian) ale w centrum zdarzeń mamy straszliwe aktorskie drewno: bezpłciowych Butlera i Eckharta. Dialogi wywołują przysłowiowy ból zębów, stężenie szlachetności przyprawia o mdłości, a dalej… Mike rusza do akcji! Być może ta część Olimpu spodoba się fanom sensacji sprzed trzydziestu lat: niczym w czasach zimnej wojny próżno szukać tu politycznej poprawności, króluje brutalna przemoc, żółty oznacza zły, biały jest obrońcą demokratycznych wartości itd. Ale zawiodą się ci, którzy liczą na (przerysowaną, chociaż niewątpliwą) charyzmę Rambo czy Commando: ideologia jest ta sama, wykonanie dalece gorsze. Niby akcja gna na złamanie karku, niby nie powinno być nudno… ale nudno jest. I to bardzo. Bo nie spisali się też autorzy scenariusza: Olimp w ogniu to jedna wielka dziura w logice zdarzeń. Nic tu do siebie nie pasuje, nic nie wypada wiarygodnie. Luki mają wypełnić niekończące się pogadanki o konieczności powrotu do prostych, amerykańskich wartości itd.
Reasumując: oglądać się tego zwyczajnie nie da. Co nie zaskakuje: pierwsza połowa maja zawsze zwiastuje sezon ogórkowy. Póki co dwutygodniowy: zaraz po majówce obejrzymy m.in. nowego Ozona, Almodovara, Winterbottoma. A jeśli chodzi o „premiery bieżącego tygodnia” nie poradzę: tym razem sugerowałbym wybrać się nie do kina, a np. na spacer.