Gus Van Sant w ostatnich latach wystawił cierpliwość wielbicieli swego talentu na ciężką próbę. Po ogromnych sukcesach Buntownika z wyboru i Słonia wykonał gwałtowny zwrot w kierunku niszowego, niskobudżetowego kina. Powstały filmy, w których można się było dopatrzeć i znamion geniuszu, i niezdecydowania charakterystycznego dla amatorów (Paranoid Park). Jedni mówili o okresie poszukiwań, inni o głębokim kryzysie twórczym.
Van Sant opowiedział tę historię w pasjonujący sposób. W pierwszej scenie widzimy dokumentalne ujęcia relacjonujące okoliczności morderstwa, którego ofiarą padł Harvey Milk. W drugiej - świadomego zagrożeń Milka nagrywającego na taśmę swój polityczny testament. Później kamera cofa nas kilka lat wstecz. Dalej oglądamy już klasyczną kronikę zapowiedzianej śmierci. Czyli mamy do czynienia z koncepcją zawsze obarczoną ogromnym ryzykiem - jak utrzymać uwagę widza, który od początku zna zakończenie?
Chwalić można dalej - choćby za to, że Van Sant uniknął łatwego mitologizowania. Nie ma tutaj śladu hagiografii. Milk jest charyzmatycznym idealistą, ale jest też egocentrycznym narcyzem zakochanym we własnej popularności. Chce ofiarować wolność innym, ale bez skrupułów niszczy swoich partnerów itd. Podobnie rzecz ma się z polityką: ekipa Milka przechodzi przyspieszony kurs makiawelizmu; szybko okazuje się, że skuteczne działanie wymaga niechcianych sojuszy, targów, zachowań dalekich od pierwotnych założeń.