Virginia Woolf dopomina się nowego spojrzenia na chorobę i osobę chorego. Czyni to z perspektywy pisarki, dręczonej przez zmory ciała i ducha. Jest to tekst o wybitnych wartościach literackich, jednocześnie chaotyczny, skojarzeniowy, mający niewiele z logicznego wywodu. Woolf skacze pomiędzy plastycznymi obrazami, zdradza fascynacje literackie, momentami puszcza oko do swoich współczesnych, dzieli się swoim niewesołym przecież doświadczeniem (przez większość życia zmagała się z depresją), w ten sposób szukając prawdy.
Choroba, prócz najróżniejszych nieprzyjemności zmienia perspektywę: świat jawi się w zupełnie inny sposób. Postrzegamy go przez pryzmat bólu, w skutek czego związki przyczynowe nikną. Jeśli ząb boli i to tak, że mam mroczki w oczach, niewiele mnie obchodzi, jak prędko jedzie mój samochód, czy przelew już doszedł i kto mnie dziś odwiedzi. Chodzi jedynie o to, żeby boleć przestało.Taki wniosek byłby zbyt banalny. Choroba w brutalny sposób uwalnia chorującego od obowiązku aktywności. Esej powstał osiemdziesiąt lat temu, kiedy ludzie żyli jeszcze ciut spokojniej – dzisiejszy wyścig po kasę wprawiłby autorkę w osłupienie. Człowiek zdrowy, „wyprostowany” nieustannie musi przebywać w stanie gotowości. Wymaga tego praca, obowiązki związane z rodziną, nawet zabawa. Chory wyłącza się z tego, przyjmując jednocześnie postawę horyzontalną. Ujawniają się wtedy zjawiska, o których najczęściej nie myślimy. Woolf przywołuje gigantyczną energię, wprawiającą w ruch chmury nad nami, obumieranie róży i inne drobiazgi. Obserwowanie tych zjawisk, dla nas oczywistych, rodzi nieoczywistość. Oto myślimy o tym, o czym zwykliśmy nie myśleć, rozważamy bzdury. Wniosek jest dość krzepiący: choroba odsłania przed człowiekiem zupełnie inną perspektywę, pozwala zrozumieć rzeczy, które są tuż obok, na które jednak nie zwracamy uwagi. Wyłączamy się z życia, wolno myśleć o obłokach.
No i dlatego literatura o chorobach nie powstaje: książki unikają rzeczy ulotnych, powszechnych tym bardziej – szczęściem, istnieje gigantyczna, zapewne nawet niepoliczalna liczba powieści, poświęconych logicznej konsekwencji choroby, jaką jest śmierć. Od Lamparta Lampedusy do nowelizacji ostatniego Rambo. Wuchta tego, jak się mówi w Poznaniu.
Z polskiego wydania można wyciągnąć i inną naukę, wartą odrębnego eseju. Jako tytuł proponuję O leceniu w klipy. Książka, kosztująca 25 złotych liczy raptem stron 45, z czego większość pochłania wstęp Hermione Lee, klarującej czytelnikowi co Virginia Woolf chciała napisać. Właściwa treść, czyli esej zajmuje ledwie stron 17. Oznacza to, że lektura każdej strony kosztuje na równo 55 groszy uwzględniając rzeczony wstęp. Wartość samego eseju też łatwo obliczyć. Pocieszam się myślą, że skoro tak teraz wygląda wydawanie książek, to także ten akapit można by wypuścić za godziwą cenę, opatrzony tytułem i wprowadzeniem sporządzonym przez kogoś światłego. Żarty na bok, chodzi o pieniądze. O chorowaniu jest świetnym tekstem pełnym interesujących myśli, ale jego miejsce powinno się znaleźć w jakimś zbiorowym wydaniu esejów autorki.