Melodramaty kręci się dziś coraz rzadziej i niemal wyłącznie z myślą o starszej widowni. Tylko ta dysponuje bowiem rodzajem wrażliwości gotowej zaakceptować ich formułę: naiwną, jawnie zmierzającą do wywołania wzruszeń, skoncentrowaną na sprawach sercowych. W dobie postmodernistycznego cynizmu widz nauczył się śmiać na widok mózgu rozbryzgującego się na ścianie, przywykł do odwagi w pokazywaniu cielesności i odzwyczaił się od patosu. Bohaterowie muszą być autoironiczni, muszą umieć kpić sobie z siebie samych, a także z filmu. Tymczasem w poczciwych, emeryckich Nocach w Rodanthe takich zabiegów nie znajdziemy. Oto nostalgiczna filmowa skamielina dla widzów po pięćdziesiątce.
Odtwórcami głównych ról są aktorzy, którzy już od dawna grywają ojców i matki - Richard Gere (rocznik 49) i Diane Lane (rocznik 65, choć wygląda znacznie poważniej).
Nie chcę się jakoś szczególnie nad tym filmem pastwić, więc zacznę od jego mocnych punktów. Reżyser ma oko do ładnych obrazków - sceneria, wnętrza (z wyjątkiem potwornie kiczowatych płócien, które maluje Jean), magiczna wręcz sekwencja ludowej fiesty z muzyką country i bezzębnymi staruszkami - to te soczyste części dania, które serwuje nam Wolfe.
Kreacje aktorskie w zasadzie też niby nie rażą, choć napięcie erotyczne wytwarza wyłącznie Gere. Aseksualna Lane natomiast zdecydowanie lepiej sprawdza się w scenach z młodą aktorką Mae Whitman: ten duet faktycznie generuje silne wzruszenia. Bo i sam wątek konfliktu między dorastającą córką i nadopiekuńczą matką wydaje się najmniej wymuszony i autentyczny. Cała reszta niestety pobrzmiewa typową dla melodramatu fałszywą nutą. Fabuła najpierw dłuży się niemiłosiernie i katuje nas nudnymi problemami pozbawionych fantazji przeciętniaków, a potem nagle zaczyna wykonywać szalone wolty narracyjne z przytłaczającym finałem włącznie.
Być może nie chodzi tu wcale o gatunkowość; wszystko, co wartościowe, jakoś się przecież broni. Chodzi o to, że po raz kolejny próbuje nam się wcisnąć starego i ogranego Zaklinacza koni, tyle że w uboższym wydaniu. Nie ma też porównania z Pod słońcem Toskanii. A przecież żadnego z tych filmów nie można nazwać arcydziełem. Przyznam szczerze, że nie cierpię tego nurtu amerykańskiego kina, w którym chodzi wyłącznie o to, by zarobić na ciemnym człowieku, a który jednocześnie w swej pretensjonalności sili się na moralizowanie i próbuje udzielać widzowi życiowych lekcji. Nie dajcie się nabrać.