Ale jak wiadomo, nadzieja jest przede wszystkim matką głupich. Tak też było i tym razem. Nine to najzwyklejsza hollywoodzka papka. A po zamyśle Felliniego przejechano się tutaj naprawdę bezlitośnie. Początek wygląda nawet obiecująco: pierwsze pół godziny to nieomalże uwspółcześniony przedruk z Osiem i pół. I natychmiast okazuje się, że pomysły sprzed bez mała pięćdziesięciu lat nadal działają, postaci wciąż przyciągają uwagę, a cyniczne żarty nadal śmieszą.
[photo position="inside"]20250[/photo]Tyle że im dalej, tym gorzej. Po obejrzeniu całości pozostaje powiedzieć: scenarzyści niby pozostawili lwią część oryginalnego tekstu bez specjalnych zmian, ale jednocześnie wycięli ze scenariusza absolutnie wszystko, co stanowiło o jego wartości (czyli to, co prowokowało do dalszej refleksji). W rewanżu dopisali absolutnie bezsensowne i sprzeczne z duchem oryginału zakończenie.W efekcie Dziewięć jest jedynie chaotyczną (i cokolwiek bezsensowną) opowieścią o wypalonym reżyserze, który ma kilka romansów jednocześnie. Niby dokładnie to samo było treścią Osiem i pół. Ale tam owa treść odgrywała rolę pretekstu, dzięki któremu Fellini mógł powiedzieć widzowi prawdę o tym, jak mężczyźni widzą kobiety.
[photo position="inside"]20251[/photo]Mógł odsłonić realny obraz męskich fantazji, mógł snuć wywód o odwiecznym przyciąganiu sił, którym nie jest dane stworzyć pełnej harmonii. Tego wszystkiego u Marshalla oczywiście nie uświadczycie. I nie czynię z tego zarzutu. Ostatecznie autor Chicago ma prawo tworzyć kino proste i lekkie. Tylko w takim razie po co tykał się Felliniego? Bo naprawdę nie wystarczy wyciąć z dzieł autora La Strady wszystko, co wymaga odrobiny refleksji, by od razu te dzieła stały się bestsellerami. Wprost przeciwnie.
Po pierwsze scenariusz. Z jednej strony względem musicali panowała tutaj zawsze spora taryfa ulgowa. Wyśpiewywane historie raz po raz bywały schematyczne, naiwne, nawet głupie. Ale zawsze musiały spełniać podstawowe warunki. A mianowicie bohater ma być sympatyczny, a jego (najbardziej nawet absurdalne) perypetie mają przyciągać uwagę i wzruszać - bez tego nie ma dobrego musicalu. Tymczasem Dziewięć pozostaje filmem irytująco chłodnym, zimnym; ogląda się go bez emocji.
[photo position="inside"]20254[/photo]W ten sposób wkrada się do tej opowieści największy wróg dobrej rozrywki. A mianowicie nuda.
I po drugie: muzyka. I to jest dla mnie największą zagadką. Bo przecież Marshalla stać było na zatrudnienie najlepszych kompozytorów i tekściarzy. Tak też zapewne zrobił. A jednak to właśnie piosenki są bodaj najsłabszym elementem Dziewięć. Brakuje tu dobrych kompozycji, przebojowych melodii. Czy mówiąc wprost: hitów, które pozostaną w głowach na długo po zakończeniu projekcji. Rozbuchane orkiestrowe aranżacje nie budzą wśród widzów oczekiwanej euforii, a nie wiadomo już po raz który odgrzewane swingowe schematy najzwyczajniej nudzą. Ale i tak te ewidentnie chybione kompozycje wypadają dobrze na tle napisanych do nich tekstów.
[photo position="inside"]20255[/photo]Bo teksty to już najzwyklejsze kuriozum. Ciężkie, toporne, pretensjonalne, irytująco dosłowne, nieudolnie próbujące kryć ubóstwo psychologicznego rysu bohaterów... Szczególnie karykaturalnie brzmią one w tłumaczeniu na język polski, ale i w oryginale budzą poważne wątpliwości.
I tak Rob Marshall dostarczył zainteresowanym wściekle efektowny, zrealizowany za ogromne pieniądze musical bez dobrej muzyki, romans bez odrobiny wzruszeń, rozrywkę pozbawioną napięcia itd.
[photo position="inside"]20256[/photo]Nie udał mu się ani remake Felliniego, ani musical na miarę Chicago. Ale i tak film będzie hitem. Bo nie od dziś wiadomo, jak Marshallowi udaje się konsekwentnie przyciągać widzów. Przyjdźcie, a usłyszycie, jak wielkie gwiazdy (tym razem Penelope Cruz i Nicole Kidman) radzą sobie ze śpiewaniem niełatwego przecież repertuaru. Tu pozwolę sobie na małą złośliwość i zdradzę: ano nie za dobrze sobie radzą.